Zmierzch bogów. Michał Gołkowski

Zmierzch bogów - Michał Gołkowski


Скачать книгу
Asmund… Jak walczyły Thyrni, Sigrunn i Mira! Widziałem bogów na własne oczy, rozmawiałem z nimi! Powiadam wam: oni patrzą na nas teraz, w tej chwili… Jesteście ze mną?!

      – Zahred!!

      Szarpnął rygiel, popchnął drzwi.

      – Ujrzyj nas! – wrzasnął dziko i wypadł na dwór, prosto na osmaloną ogniem greckim kamienną posadzkę parapetu murów.

      Wiatr owionął go, niosąc zapach dymu i krwi. Po lewej była pustka przestrzeni za kamienną ścianą, na której kłębiły się i przelewały wojska oblegających; po prawej mieli drugi mur, pomiędzy nimi wąskie gardło przedmurza, na które też wypadali jego ludzie z dolnej furty.

      Żołdacy Maslamy, kręcący się jeszcze po tym odcinku umocnień, zawołali ostrzegawczo: uwaga! Romaioi zdecydowali się wyjść z ukrycia!…

      Ale biegnący wprost na nich wojownicy nie należeli do żadnego z wielu ludów, jakie znał wcześniej Konstantynopol.

      Zahred wpadł na pierwszego żołnierza, sparował cięcie miecza i ściągnął na bok ostrze brodą topora. Uderzył rantem tarczy, a kiedy tamten zachwiał się, ciął straszliwie, przerąbując się przez zasłonę i zagrzebując ostrze głęboko w ciele.

      Bryznęła krew, on tylko wyszarpnął żeleźce, rzucił się na następnego wroga.

      Waregowie biegli zaraz za nim, rzucali się na tamtych niczym wygłodniałe brytany.

      Zakuci w najlepszej roboty lśniące pancerze, w półkulach stalowych hełmów z kolorowymi kitami włosia, władający jednorącz toporami, które niejeden z trudem unosiłby w dwóch rękach, wyglądali w promieniach popołudniowego słońca niczym istny pułk świętych, zesłanych z niebios dla obrony Miasta Bożego.

      – Lodowi giganci, jötunnar! – zawył Asmund. – Nie ima się nas śmierć, bracia i siostry! Skoro po naszej stronie bogowie, któż przeciw nam?!… Zahred!

      – Zahreeed! – poniosło się po murach wołanie.

      Siedzący na grzbiecie swego rumaka Maslama nawet z tej odległości dostrzegł, jak światło chylącego się ku końcowi dnia odbija się w wypolerowanych pancerzach przesuwających się po murach.

      Zatem obrońcy przedsięwzięli ostatnią próbę, wyszli z zamkniętej wcześniej wieży.

      Patrzył jednak na te błyski i nagle sam poczuł, jak zdejmuje go irracjonalny niepokój.

      Tam przecież byli jego ludzie, jego żołnierze! A mimo to oddział zakutych w żelazo wojowników posuwał się, jak gdyby nic go nie zatrzymywało. Widział, jak kolejni zbrojni dobiegają do nich – i po prostu znikają.

      Dopiero dostrzegł prymitywne malunki na okrągłych tarczach. Zrozumiał, dlaczego tak dobrze widział tych ludzi: byli po prostu roślejsi, wyżsi od całej reszty!

      Był niemalże pewien, kto stoi na czele tego oddziału.

      – Ku murom, naprzód! – Machnął na swoich przybocznych. – Do bramy i na górę! Chcę się z nim zmierzyć, aby…

      I wtedy ponad murami Konstantynopola uniósł się jak gdyby rój os.

      – Teraz!

      Oficer dowodzący machnął, jednocześnie przypadając do ziemi i zakrywając głowę rękoma: niech Bóg ma ich w opiece!

      Stojący przy nim inżynier szarpnął za trzymany w ręku sznur, wyrywając bolec blokujący z zaczepu drewnianego ramienia machiny miotającej, i też rymsnął jak długi na ziemię.

      Brzęknęło, stalowy hak odleciał na bok…

      Przez chwilę całość ani drgnęła, a potem kilkudziesięciostopowej długości drewniany wysięgnik drgnął i powoli popełznął ku górze, nabierając rozpędu.

      Zaczepione do jego najdalszego końca liny naprężyły się i zatrzeszczały, poderwały ku górze skórzany kosz wraz z leżącym w nim ładunkiem. Świsnęło powietrze, zajęczały sznury; wypełniony kamieniami do ściśle określonej wagi kosz szarpnął w dół, machina aż zabujała się w posadach, kiedy ładunek osiągnął najwyższy punkt zamachu.

      Znowu brzęknęły wyczepiające się w ściśle określonym momencie haki, kosz na linach otworzył się, niczym z procy wypuszczając ważący kilkadziesiąt funtów gliniany dzban ze swoich objęć.

      Pocisk pomknął, wirując, w powietrze, wciąż nabierając wysokości, poszybował ponad polami i ogrodami Exokionionu.

      Obydwaj – oficer i inżynier – patrzyli na niego z niedowierzaniem.

      Oficer, bo widział coś takiego pierwszy raz w życiu i nie sądził, że jest możliwe.

      Inżynier, jako że też widział to pierwszy raz w życiu i szczerze powiedziawszy, nie wierzył, że się uda.

      – Przepiękne… Przepiękne! – wykrzyknął inżynier, zrywając się z ziemi i skacząc z radości. – Ja chcę jeszcze raz!

      Ludzie czym prędzej doskoczyli do kołowrotów, zaczęli napinać liny i ściągać ramię ku ziemi. Tymczasem kilkanaście podobnych machin, stojących wzdłuż całego wewnętrznego muru, też posłało swoje ładunki w tym samym kierunku.

      Coraz mniejsze i mniejsze w perspektywie, gliniane dzbany wznosiły się, malały, na chwilę zastygały w powietrzu i opadały – prosto ku Piątej Bramie Wojskowej.

      Pan Teodores Mikalos pełnił zaszczytną funkcję zawiadującego machinami wojennymi arsenału imperialnego już od dwudziestu z okładem lat. Widział różne koleje losu, widział wydawane rozkazy i edykty tak głupie, że czasami aż trudno było mu w to uwierzyć.

      Jednak nigdy wcześniej nie kazano mu strzelać od środka Miasta w kierunku ich własnych umocnień.

      Raz jeszcze spojrzał na ściskaną w spoconej dłoni tabliczkę z wyrytymi i podkreślonymi odległościami, na jakie mieli nastawić machiny.

      Oby ktokolwiek to pisał, miał pojęcie, co najlepszego robi.

      Maslama widział, jak półtora tuzina okrągłych pocisków wznosi się nad Konstantynopolem, a potem zaczyna opadać prosto w kierunku stłoczonych przed zdobytą bramą żołnierzy.

      Nikt przy zdrowych zmysłach nie próbował używać artylerii oblężniczej w ten sposób. Trafienie w cokolwiek mniejszego niż mury miasta graniczyło przecież z cudem i wymagało wielokrotnych prób.

      Z tego nie strzelało się do ludzi.

      Z drugiej strony w taką ilość wojska po prostu trudno było nie trafić.

      Zahred doskonale widział, jak bateria potężnych barobalist posyła swoje ładunki w wysoki lot ponad ogrodami i polami Exokionionu. Dzbany leciały na różnej wysokości, jedne szybciej, inne wolniej – a mimo to niemalże wszystkie zmierzały wprost do celu.

      Jeden uderzył o wewnętrzny mur od środka, rozleciał się z chrzęstem na kawałki. Inny nie dotarł do muru, zniknął pomiędzy zielonymi drzewami… To było nieuniknione, zawsze będzie jakiś rozrzut.

      Za to trzeci ledwie, ale przeleciał ponad szczytem muru.

      Czwarty, ciśnięty z minimalnie mniejszą siłą, dosłownie musnął zęby kamiennych blanek i rozprysnął się w powietrzu na setki wirujących w locie kawałków. Gęsta, czarna, oleista maź bryznęła na wszystkie strony, niesiona siłą bezwładności chlapnęła na stłoczonych pod murem żołnierzy.

      Zahred ciął próbującego bronić się wojownika


Скачать книгу