Virion 4. Szermierz. Andrzej Ziemiański

Virion 4. Szermierz - Andrzej Ziemiański


Скачать книгу
jednym ze szczęśliwszych w moim życiu.

      – No to zacznę od generalnego sprzątania. – Czarownica była pełna entuzjazmu. – Już niedługo nie poznasz swojego domu, pani.

      – Powinnaś chyba odpocząć.

      – Żadnego odpoczywania, biorę się do roboty, pani.

      – Czekaj. Pokażę ci wszystkie poziomy. – Taida zaczęła się wspinać po wąskich schodach. Pokonanie jednego piętra sprawiło, że lekko przyspieszył jej oddech. Nie umknęło jej uwadze to, że Lunie nie przyspieszył.

      – Tu właściwie toczy się całe życie. To znaczy toczyło, zanim nie zatrudnili mnie na Zamku i przestałam w ogóle bywać w domu.

      – Gratuluję awansu, pani. – Czarownica dygnęła z wdziękiem.

      – A tu są moje książki. – Taida wskazała kosze ze zwojami. – Trzeba by w nich zrobić porządek, poukładać według jakiegoś klucza i w ogóle zadbać, żeby nie zbierały kurzu.

      – Zajmę się tym, pani.

      – A tu coś, przed czym muszę cię ostrzec. – Taida dotknęła leżących na osobnym stojaku dokumentów. – Z reguły nie przynoszę do domu rzeczy z pracy. Czasem jednak odstępuję od zasad. Na szczęście nie ma tu nikogo, kto mógłby przejrzeć tajne dokumenty, a niewolnicy przecież nie potrafią czytać.

      Luna uśmiechnęła się ledwie dostrzegalnie, doceniając koncept.

      – Z różnych tajnych materiałów przyniosłam do domu przez przypadek akurat twoją teczkę. Tu są wszystkie raporty, które dotyczą twojej sprawy, zeznania, listy i rozkazy. Stąd można się dowiedzieć, kto wiedział o twoim losie i palcem nie ruszył… oraz być może dlaczego.

      Czarownica chyba wstrzymała oddech. W każdym razie coś ją dławiło, bo gwałtownie przełknęła ślinę.

      – Jutro rano wyjdę do pracy i nie wrócę aż do późnego wieczora, więc pamiętaj – Taida ostrzegawczo uniosła palec – podczas mojej nieobecności nikomu nie wolno przeglądać tych papierów. Bo tu są wszystkie dotyczące ciebie tajemnice.

      Rozdział 3

      

Ulewa wcale nie zaczęła się od małego deszczyku. Po prostu lunęło nagle, bez żadnego ostrzeżenia, od razu z całą mocą, szybko zamieniając stok wzgórza, pod który właśnie podjeżdżali, w plątaninę błotnistych strumyków. Nikt nie spodziewał się aż tak silnego opadu. Chmury co prawda zbierały się od rana, ale nic nie zwiastowało gwałtownych zjawisk. Zupełnie jakby Bogowie postanowili utopić całą okolicę.

      – Nie podjedziemy pod to wzgórze. – Virion z trudem opanowywał przestraszonego wierzchowca. – Za ślisko.

      – Ukryjmy się w lesie.

      – Cały teren podmokły, a teraz jeszcze… kiedy się leje z nieba… możemy potem nie móc wyjść z powrotem na drogę.

      – To nie wchodźmy głęboko. Byle pod drzewo.

      – Wóz ugrzęźnie.

      Kila rozejrzał się, jakby skądś miała nadejść niespodziewana pomoc. Albo przynajmniej natchnienie. Nic z tego. Nie dostrzegał nawet szczegółów otoczenia. Ściana deszczu była nieprzenikniona, a nagłe zimno paraliżowało.

      Niki pokazała ręką kierunek.

      – Tam widziałam jakiś zamek.

      – Chyba ruiny – włączył się Anai. – Też widziałem.

      – Ruiny czy zamek, wszystko jedno. Zmrok niedługo zapadnie, a do zajazdu przed nocą już nie dojedziemy. Wozu nie wciągniemy na wzgórze przez błoto.

      – Ale ruiny w nocy to głupota – pieklił się Anai. – Nie mamy pochodni, nie mamy lampek. Krok w bok po ciemku i ktoś wpadnie do jakiejś dziury. I co? I trup.

      – Duchów się boisz? – Kila podejrzewał przyjaciela o inne motywacje. – Przyznaj się.

      – Zróbmy coś, bo mistrz pokaże nam, co to zły humor. – Niki machnęła za siebie ręką.

      Rzeczywiście, Horech ocknął się z pijackiego snu. Właśnie skonstatował, że jest cały mokry, jest zimno i nie ma się gdzie osuszyć. Jego mina stawała się coraz bardziej sroga i nic nie wróżyło dobrego zakończenia, jeśli stary szermierz wybuchnie całą swoją złością.

      Korzystając z chwili, kiedy wszyscy patrzyli na Horecha, Niki szybko pokazała Virionowi serię znaków wykonanych lewą dłonią:

      „Pomóż mi z noclegiem w ruinach. Coś czuję”.

      – Słuchajcie! – Virion włożył w swój ton niezachwianą pewność. – Nie ma co stać tutaj i czekać, aż ulewa przestanie przeszkadzać. W żaby się na pewno nie zamienimy.

      – A co proponujesz?

      – Jedźmy w stronę ruin. Droga wydaje się ubita. A przynajmniej błota nie widzę.

      – I co w tych ruinach będziemy robić? – Anai nie wyglądał na przekonanego.

      – Rozpalimy ognisko i będziemy się suszyć.

      – Akurat. Do ogniska w deszczu potrzebujemy dachu.

      – Lepsze ruiny niż… – Nie dowiedzieli się, w jaki sposób Niki chciała poprzeć męża, bo przerwał jej tubalny głos Horecha:

      – Co jest, do kurwy nędzy?! Chcecie nauczyć mnie pływać?!

      – Dwie modlitwy, mistrzu. – Virion wykazał się najlepszym refleksem. – Już mamy rozwiązanie. Daj nam dwie modlitwy.

      Popukał się w czoło pod adresem Anai. I nakazał gestem, żeby ruszali.

      – Czy jest jakiś ratunek dla nas? – Matriarchini wychyliła się spod przemoczonego płóciennego dachu na wozie.

      – Tak, pani. – Specjalista od przesłuchań nie pozostawił Winne złudzeń. – Będziemy nocować w śmierdzących ruinach.

      – A nie ma w pobliżu ruin nieśmierdzących? – dopytywała przestraszona członkini książęcej rodziny.

      – Nie ma, pani – odezwał się Kila. – Ale te, o których mówił kolega, są nawiedzane przez duchy! A przynajmniej on już widzi zjawy oczami wyobraźni.

      – Jedziemy! – Virion przetarł dłonią wodę z oczu. Zimno stawało się coraz bardziej dokuczliwe. Zauważył, że drżą mu ręce. – Niki, prowadź.

      Jego żona wysunęła się na czoło. Byleby nie stracić jej z oczu. Miał nadzieję, że ci z tyłu ruszyli również. Widoczność stawała się w tych warunkach raczej umowna. Na szczęście droga w stronę ruin musiała być kiedyś solidnie utwardzona. Nie zamieniła się w błotne koryto, a jej nawierzchnia była jedynym wyróżnikiem, który pozwalał się nie zgubić.

      Kształt resztek budowli stał się rozpoznawalny, dopiero kiedy podjechali bliżej. To wcale nie był zamek. Uszkodzone mury wskazywały oczywiście na funkcję obronną, ale brnęli w stronę raczej klasztoru. Zniszczona, na wpół zasypana fosa o niczym nie świadczyła, nie było wież. Nie, nie, to na pewno nie zamek. Grubość i zwieńczenie murów sugerowały, że obronność dotyczyła jedynie zbrojnych kup bandyckich, nie wojska, które dałoby sobie radę ze szturmem, nie pocąc się zbytnio. Tym bardziej że ruiny nie znajdowały się na wysokiej skale, ani nawet stromej górze. Leżały na niskim pagórku o łagodnych zboczach.

      – Nie ma bramy. – Kila osłaniał oczy dłonią przed ulewą.

      – No nie myśl, że czekają na nas zaciszne komnaty z miękkimi łożami.

      – Oby tylko okoliczna ludność nie traktowała tego jako składu


Скачать книгу