Zorza polarna. Phillip Pulman
potrząsnąwszy za ramię.
– Lyro…? Ćśś, nie bój się… Zbudź się, dziecko.
To była pani Lonsdale. Ze świecą w dłoni pochylała się nad łóżkiem i mówiła półgłosem, wolną ręką przytrzymując Lyrę.
– Posłuchaj mnie. Mistrz chce jeszcze z tobą porozmawiać, zanim spotkasz się na śniadaniu z panią Coulter. Dlatego się pośpiesz. Wstawaj i biegnij do jego rezydencji. Masz wejść przez ogród i zastukać do przeszklonych zewnętrznych drzwi gabinetu. Zrozumiałaś?
Całkowicie już przytomna i ogromnie zaintrygowana Lyra pokiwała głową i wzuła podstawione przez panią Lonsdale trzewiki na bose stopy.
– Nie trać czasu na mycie się, później to zrobisz. Biegnij, a potem wracaj prosto tutaj. Ja zacznę cię pakować, przygotuję ci też jakieś ubranie. Pośpiesz się.
Dziedziniec tonął w mroku i zimnym nocnym powietrzu. Było jeszcze widać ostatnie gwiazdy, ale od wschodu ponad aulą z wolna rozsączał się po niebie brzask. Lyra wpadła do ogrodu bibliotecznego, gdzie na moment przystanęła, oszołomiona panującą dookoła niesamowitą ciszą. Podniosła wzrok na kamienne pinakle kaplicy, perłowo-zieloną kopułę Gmachu Sheldona i pomalowaną na biało latarnię biblioteki. Wiedząc, że wkrótce zostawi te znajome miejsca za sobą, zastanawiała się, jak bardzo będzie jej ich brakowało.
Coś poruszyło się w oknie gabinetu, przez moment błysnęło tam światło. Lyra przypomniała sobie słowa gospodyni i zastukała w szybę. Drzwi otworzyły się niemal natychmiast.
– Grzeczna dziewczynka. Wchodź, tylko szybko. Mamy mało czasu.
Mistrz wpuścił ją do środka i zaciągnął za jej plecami kotarę zasłaniającą drzwi. Jak zwykle był odziany cały na czarno.
– To co, jednak nie wyjeżdżam? – zapytała Lyra.
– Wyjeżdżasz. Lyro. Nie mogę temu zapobiec.
Lyra nie zwróciła uwagi na niecodzienny dobór słów mistrza, zwłaszcza że ten mówił już dalej:
– Chcę ci coś dać, ale musisz mi obiecać, że nikomu o tym nie powiesz. Obiecujesz?
– Tak.
Z szuflady biurka mistrz wyjął małą paczuszkę zawiniętą w czarny aksamit. Kiedy rozwinął tkaninę, oczom Lyry ukazał się przedmiot przypominający albo duży zegarek naręczny, albo mały zegar ścienny. Gruby krążek z mosiądzu i kryształu mógł być również rodzajem kompasu.
– Co to jest? – zapytała.
– Alethiometr. Jeden z zaledwie sześciu, jakie kiedykolwiek skonstruowano. Jeszcze raz przypominam, Lyro, nikomu o nim nie mów. Najlepiej będzie, jeżeli nie wspomnisz o nim pani Coulter. Twój stryj…
– Ale co on robi?
– Mówi prawdę. Sama będziesz się musiała nauczyć, jak odczytywać jego wskazania. A teraz zmykaj, wstaje dzień… Wracaj do siebie, zanim ktoś cię zobaczy.
Mistrz zawinął przyrząd w aksamit, wcisnął go w dłonie Lyry, po czym obiema rękami ujął ją za głowę i chwilę przytrzymał.
Próbowała spojrzeć mu w oczy.
– Co chciałeś powiedzieć o moim stryju, mistrzu?
– Przed laty lord Asriel sprezentował alethiometr Kolegium Jordana. Może mógłby…
Mistrz urwał w pół zdania, bo w tej samej chwili rozległo się natarczywe pukanie do drzwi. Lyra wyraźnie poczuła, jak jego dłonie zadrżały mimowolnie.
– Pośpiesz się, dziecko – ponaglił ją. – Naszym światem rządzą potężne siły. Miotające ludźmi prądy są o wiele gwałtowniejsze, niż potrafisz to sobie wyobrazić. Zagarniają nas wszystkich w swoje ramiona. Powodzenia, Lyro. Niech cię Bóg błogosławi. I pamiętaj, trzymaj język za zębami.
– Dziękuję, mistrzu – odpowiedziała układnie Lyra.
Tuląc zawiniątko do piersi, wyszła do ogrodu. Obejrzawszy się przez ramię, zobaczyła przycupniętego na parapecie dajmona mistrza, który odprowadzał ją wzrokiem. Niebo wyraźnie pojaśniało, w powietrzu dało się wyczuć słabą jeszcze, lecz orzeźwiającą nutę poranka.
– Co tam masz? – zainteresowała się pani Lonsdale i z głośnym szczękiem zatrzasnęła sfatygowaną walizkę.
– Dostałam coś od mistrza. Mogę to włożyć do walizki?
– Spóźniłaś się, nie zamierzam jej znowu otwierać. Cokolwiek to jest, włóż to do kieszeni płaszcza. I pędź do stołówki, nie każ im na siebie czekać…
* * *
O Rogerze przypomniała sobie, dopiero kiedy pożegnała się z tymi nielicznymi służącymi, którzy już wstali, oraz z panią Lonsdale – a wtedy zaczęły ją dręczyć wyrzuty sumienia na myśl o tym, że od spotkania z panią Coulter w ogóle o nim nie myślała. Jak to się wszystko szybko potoczyło!
Teraz zaś była już w drodze do Londynu. Siedziała przy oknie w sterowcu – tak, tak, w sterowcu! – a Pantalaimon wbijał jej w udo ostre pazurki tylnych łapek gronostaja, przednimi zaś opierał się o szybę, przez którą wyglądał na zewnątrz. Siedząca obok niej pani Coulter z początku przeglądała jakieś papiery, wkrótce jednak odłożyła je i wszczęła pogawędkę z Lyrą. Ach, cóż to była za cudowna rozmowa! Lyra była urzeczona. Tym razem nie rozmawiały o Północy, tylko o Londynie, o restauracjach i salach balowych, o wieczornych przyjęciach w ambasadach i ministerstwach, o intrygach w White Hall i Westminsterze. Było to wszystko niemal równie fascynujące jak krajobrazy przepływające pod statkiem powietrznym. Słowom pani Coulter zdawał się towarzyszyć aromat dorosłości, nęcąca i zarazem niepokojąca woń splendoru i prestiżu.
* * *
Lądowanie w Ogrodach Falkeshall, przeprawa łodzią na drugi brzeg szeroko rozlanej brunatnej rzeki, kwartał eleganckiej zabudowy miejskiej przy nadbrzeżnym bulwarze, gdzie krzepki konsjerż (taki portier, tyle że z piersią obwieszoną medalami) zasalutował pani Coulter i mrugnął porozumiewawczo do Lyry, która zmierzyła go obojętnym spojrzeniem…
A potem to mieszkanie…
Lyrze zaparło dech w piersi.
W swoim krótkim życiu widziała niemało piękna, było to jednak piękno oksfordzkie, piękno Jordana: majestatyczne, kamienne, męskie. Kolegium, obfitujące w obiekty dostojne i wspaniałe, cierpiało na niedostatek rzeczy ładnych – a w mieszkaniu pani Coulter dosłownie wszystko było ładne. Wszędzie było pełno światła, ponieważ duże okna wychodziły na południe, a ściany wyklejono tapetą w delikatne biało-złote pasy. Urocze obrazki w złoconych ramach, zabytkowe lustro, ozdobne jantaryczne kinkiety z frędzlastymi abażurami, poduszki także opatrzone frędzlami, kwietny lambrekin nad szyną do zasłon, miękki zielony dywan z liściastym deseniem. Niewinnemu oku Lyry zdawało się, że dosłownie wszędzie stoją śliczne chińskie szkatułki i porcelanowe figurki pastereczek i arlekinów.
Pani Coulter skwitowała jej zachwyty uśmiechem.
– Tak, Lyro – powiedziała. – Mam ci dużo do pokazania. Zdejmij płaszczyk, zaprowadzę cię do łazienki. Odświeżysz się, a potem zjemy obiad i pójdziemy na zakupy…
Łazienka okazała się kolejnym cudem. Lyra przywykła do mycia się twardym, żółtym mydłem w obitej emaliowanej miedniczce, w wodzie, która – z trudem wydarta kranom – była w najlepszym razie letnia, a w dodatku zazwyczaj upstrzona rdzą. Tutaj zaś woda była gorąca, mydło różowe i pachnące, a ręczniki grube i miękkie niczym puch. Na obwodzie barwionego lustra znajdowały się maleńkie różowe lampki, więc gdy Lyra w nie spojrzała, ujrzała łagodnie podświetloną postać, zupełnie inną od Lyry, jaką znała.
Pantalaimon, naśladujący kształtem dajmona