Zorza polarna. Phillip Pulman
następne dni Lyra towarzyszyła pani Coulter dosłownie wszędzie, jakby była jej dajmonem. Pani Coulter znała wielu ludzi, z którymi spotykała się w najróżniejszych miejscach. Z rana mogły więc uczestniczyć na przykład w zebraniu geografów w Królewskim Instytucie Arktycznym, gdzie Lyra tylko siedziała i słuchała. Potem szły do eleganckiej restauracji na obiad z jakimś politykiem albo duchownym, który – zauroczony Lyrą – zamawiał dla niej specjalne przysmaki, a ona przy tej okazji uczyła się jeść szparagi albo odkrywała smak grasicy. Po południu znajdowały zwykle czas na kolejne zakupy. Pani Coulter przygotowywała wyprawę na północ, więc musiały nabyć futra, sztormiaki i nieprzemakalne buty, a także śpiwory, noże i przybory do rysowania, których widok radował serce Lyry. Następnie mogły się wybrać na herbatkę w towarzystwie dam równie szykownych jak pani Coulter, które (choć może mniej od niej urodziwe i gorzej wykształcone) tak bardzo nie przypominały akademiczek, gipskich matron czy służących z kolegium, że właściwie mogłyby być przedstawicielkami nowej, trzeciej płci, obdarzonej tak niebezpiecznymi przymiotami jak elegancja, gracja i urok osobisty. Na takie okazje Lyra również przywdziewała najelegantsze sukienki, a wytworne panie podsuwały jej słodycze i włączały ją do prowadzonych z wielkim wdziękiem konwersacji, które nieodmiennie dotyczyły innych ludzi: artystów, polityków, kochanków.
Wieczorem pani Coulter zabierała ją czasem do teatru, gdzie znów spotykały mnóstwo cudownych ludzi, którzy w rozmowach nie szczędzili Lyrze pochwał. Wyglądało na to, że pani Coulter zna wszystkich najważniejszych londyńczyków.
W przerwach pomiędzy tymi wydarzeniami wykładała Lyrze podstawy geografii i matematyki. W zasobach wiedzy Lyry ziały ogromne dziury, jak w powygryzanej przez myszy mapie świata, w Kolegium Jordana jej nauka miała bowiem charakter fragmentaryczny i nieuporządkowany. Kiedy któremuś z młodszych akademików przykazano zdybać ją w wolnej chwili i zapoznać z takim czy innym zagadnieniem, smętne lekcje trwały przez mniej więcej tydzień, po którym ona „zapominała” o tym obowiązku, co jej nauczyciel przyjmował z ogromną ulgą. Zdarzało się również, że to akademik zapominał, czego ją miał uczyć, a wtedy zadręczał ją przedmiotem swoich aktualnych badań, jakikolwiek ten przedmiot był. Nasłuchała się więc o atomach i cząstkach elementarnych, ładunkach jantaromagnetycznych, czterech podstawowych oddziaływaniach i różnych przypadkowo dobranych problemach teologii doświadczalnej – a przy tym nie wiedziała nic a nic na temat Układu Słonecznego. Kiedy pani Coulter zdała sobie z tego sprawę i zaczęła ją wypytywać o ruch Ziemi i pozostałych pięciu planet wokół Słońca, Lyra wyśmiała jej słowa jako dobry żart.
Chętnie jednak wykazywała się wiedzą, którą faktycznie posiadała, i gdy pani Coulter zapytała o elektrony, Lyra odparła fachowo:
– To cząstki niosące ujemny ładunek. Trochę przypominają Proch, z tą różnicą, że Proch w ogóle nie ma ładunku.
Na te słowa zareagował dajmon pani Coulter: gwałtownie zwrócił głowę w stronę Lyry, a złocista sierść na całym jego ciele zjeżyła się jak naładowana. Pani Coulter pogładziła go po grzbiecie.
– Proch? – powtórzyła pytająco.
– No tak. Wie pani, Proch. Z kosmosu.
– Co wiesz na temat Prochu, Lyro?
– No… wiem, że pochodzi z kosmosu i że rozświetla ludzi, tylko że trzeba mieć specjalny aparat, żeby to zobaczyć. Ale tylko dorosłych. Na dzieci nie oddziałuje.
– Skąd o tym wiesz?
Lyra zdała już sobie sprawę, że w pokoju nagle zapanowało ogromne napięcie. Pantalaimon (pod postacią gronostaja) wspiął się jej na kolana i dygotał gwałtownie.
– Od kogoś w Kolegium Jordana – odparła wymijająco. – Nie pamiętam, kto to był, pewnie któryś z akademików.
– Dowiedziałaś się tego w ramach lekcji?
– To możliwe… chociaż niekoniecznie, mogłam usłyszeć o tym jakoś mimochodem… Tak, chyba tak właśnie było. Przyjechał do nas akademik z Nowej Danii, zdaje się. Rozmawiał z kapelanem na temat Prochu, a ja akurat przechodziłam, coś tam usłyszałam, zabrzmiało to interesująco, przystanęłam, nadstawiłam ucha…
– Rozumiem.
– To prawda, co wtedy usłyszałam? Czy coś pokręciłam?
– Prawdę mówiąc, nie wiem. Wygląda na to, że znasz się na tym lepiej ode mnie. Wróćmy na razie do elektronów…
– Pamiętasz, jak jej dajmon tak się cały nastroszył? – zagadnął później Pantalaimon Lyrę. – Stałem wtedy za nim, z tyłu. Widziałem, jak go złapała za sierść. Tak zaciskała palce, że knykcie jej zbielały. Ty nie mogłaś tego widzieć. Pomyślałem, że gdyby nie to, to by ci się rzucił do gardła. Jeszcze długo nie mógł się opanować.
Zachowanie złotej małpki było dziwne, bez dwóch zdań, ale żadne z nich dwojga nie wiedziało, jak je interpretować.
Były jeszcze inne rodzaje lekcji, udzielane tak dyskretnie, tak subtelnie, że w niczym nie przypominały prawdziwych lekcji: jak należy myć włosy; jak ocenić, które kolory do siebie pasują, a które nie; jak mówić „nie” w sposób tak uroczy, żeby nikogo nie urazić; jak nakładać szminkę, puder, zapach – tajników tej ostatniej sztuki pani Coulter nie wykładała Lyrze wprost, wiedziała jednak, że dziewczynka podgląda ją przy robieniu makijażu i pilnowała, żeby Lyra wiedziała, gdzie znaleźć kosmetyki, i mogła z nimi eksperymentować na własną rękę.
* * *
Czas mijał, jesień miała się ku końcowi. Od czasu do czasu Lyra wspominała lata spędzone w Kolegium Jordana, które jednak w porównaniu z życiem, jakie obecnie prowadziła, wydawały jej się ciche, spokojne i nieistotne. Czasami myślała też o Rogerze i przez moment czuła się z tego powodu nieswojo – ale zawsze było jakieś przedstawienie operowe, na które należało pójść, nowa sukienka, którą należało przymierzyć, albo spotkanie w Królewskim Instytucie Arktycznym, w którym należało wziąć udział, i Roger szedł w zapomnienie.
Mieszkały razem w Londynie już około sześciu tygodni, gdy pani Coulter postanowiła zorganizować koktajl party. Lyra odnosiła wrażenie, że jest ku temu jakaś szczególna okazja. Pani Coulter nie powiedziała jej, co chce w ten sposób uczcić, ale zamówiła kwiaty, przedyskutowała z firmą cateringową kwestię przekąsek i napojów, po czym przez cały wieczór naradzały się z Lyrą, kogo zaproszą.
– Arcybiskupa, koniecznie – powiedziała pani Coulter. – Nie mogę sobie pozwolić na pominięcie go, nawet jeśli jest wstrętnym, starym snobem. Wiem, że lord Boreal bawi teraz w Londynie, będzie fajnym gościem. Księżniczka Postnikowa. A co powiesz na Erika Anderssona? Chyba czas najwyższy się nim zająć…
Erik, tancerz, cieszył się ostatnio wielkim wzięciem. Lyra nie miała pojęcia, o co może chodzić z tym „zajęciem się nim”, ale z przyjemnością wyraziła swoją opinię na jego temat. Pilnie spisywała też wszystkie podsuwane przez panią Coulter nazwiska, robiąc w nich tragiczne błędy ortograficzne, po czym wykreślała je z listy, gdy pani Coulter po namyśle rezygnowała z zapraszania niektórych gości.
Kiedy położyła się spać, leżący na poduszce Pantalaimon szepnął:
– Ona wcale się nie wybiera na żadną północ! Zamierza nas tu trzymać do końca świata. Kiedy stąd uciekniemy?
– Właśnie, że się wybiera – odparła również szeptem Lyra. – A ty jej po prostu nie lubisz. I masz pecha, bo ja ją lubię. Zresztą po co uczyłaby nas nawigacji i całej reszty, gdyby nie zamierzała nas wziąć ze sobą na północ?
– Po to, żebyś nie zaczęła się niecierpliwić. Przecież ty wcale nie chcesz sterczeć na tym przyjęciu i udawać milusiej dziewczynki. Ona cię traktuje jak swoje zwierzątko.
Lyra