Kariera Nikodema Dyzmy. Tadeusz Dołęga-mostowicz

Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-mostowicz


Скачать книгу

      Była to wykwintna koperta z czerpanego papieru z adresem napisanym ręcznie:

      JW Pan Prezes Artur Rakowiecki w miejscu.

      Al. Ujazdowskie 7.

      Wewnątrz (koperta była niezaklejona) znajdowała się równie wytworna karta, zgięta przez pół. Z jednej strony wydrukowano coś po francusku, z drugiej, prawdopodobnie to samo, po polsku:

      Prezes Rady Ministrów ma zaszczyt zaprosić JW Pana o łaskawe wzięcie udziału w raucie, który wydaje dn. 15 lipca rb. o godz. 8 wieczór w dolnych salonach Hotelu Europejskiego ku uczczeniu przyjazdu J. E. Kanclerza Republiki Austriackiej.

      U dołu drobnymi literami podano:

      Strój balowy – ordery.

      Przeczytał jeszcze raz adres: Al. Ujazdowskie 74.

      Odnieść? A może dadzą złotego lub dwa? Spróbować nie zaszkodzi. Numer 7 to wszak zaledwie kilkadziesiąt kroków.

      Na tablicy lokatorów przy nazwisku A. Rakowieckiego widniał numer 3 mieszkania, pierwsze piętro. Wszedł na schody i zadzwonił, raz, drugi. Nadszedł wreszcie dozorca domu i oświadczył, że pan prezes wyjechał za granicę.

      – Pech.

      Wzruszył ramionami i, trzymając list w ręku, począł iść ku domowi.

      Minęło dobre pół godziny, nim dotarł na ulicę Łucką. Po skrzypiących drewnianych schodach dobrnął na czwarte piętro i nacisnął klamkę. Buchnął mu w twarz zaduch ciasnej izby, łączący w sobie drażniący aromat przypieczonej cebuli, spalonego tłuszczu i woń suszących się pieluszek. Z kąta rozległ się głos kobiecy: – Niech no pan drzwi zamyka, bo cug i jeszcze mi pan dziecko zaziębi.

      Burknął coś pod nosem, zdjął kapelusz, powiesił palto na gwoździu i usiadł przy oknie.

      – No i co – odezwała się kobieta – znowu pan miejsca nie znalazł?

      – Znowu...

      – Ej, panie Dyzma, po próżnicy pan tu bruki zbija, mówiłam panu. Na wsi, na prowincji o chleb łatwiej. Wiadomo: chłopi.

      Nic nie odpowiedział. Już trzeci miesiąc był bez pracy, odkąd zamknięto bar Pod Słoniem na Pańskiej, gdzie jeszcze zarabiał pięć złotych dziennie i kolację, grając na mandolinie. Prawda, później Urząd Pośrednictwa Pracy dał mu robotę przy budowie węzła kolejowego, lecz Dyzma ani z inżynierem, ani z majstrem, ani z robotnikami nie mógł dojść do ładu i po dwóch tygodniach mu wymówiono. W Łyskowie zaś...

      Myśli kobiety tymi samymi musiały iść torami, bo zapytała: – Panie Dyzma, a nie lepiej by panu wrócić w swoje strony, do rodziny? Zawszeć tamuj coś dla pana znajdą.

      – Przecież mówiłem już pani Walentowej, że rodziny żadnej nie mam.

      – Poumierali?

      – Poumierali.

      Walentowa skończyła obieranie kartofli i, stawiając sagan na ogniu, zaczęła: – Bo tu, w Warszawie, to i ludzie inne, a i pracy brak. Mój, niby, to tylko trzy dni w tygodniu robi, ledwie na żarcie starczy, a ichny derektur, znaczy się ten Purmanter, czy jak tam mu, to powiada, że może i całkiem fabrykę zamkną, bo odbytu ni ma. A i tak, żeby nie Mańka, to nie byłoby czym komornego opłacić. Zapracowuje się dziewczyna, a i to nic. Jak gościa ze dwa razy na tydzień nie złapie...

      – Niech uważa – przerwał Dyzma – bo jeśli ją złapią, że bez książeczki... No!

      Walentowa przewinęła dziecko i rozwiesiła nad płytą mokrą pieluszkę.

      – Co pan kracze! – rzuciła opryskliwym głosem. – Pilnuj pan siebie. I tak już za trzy tygodnie nie płaci, a tylko miejsce zajmuje. Ważny mi sublikator.

      – Zapłacę – bąknął Dyzma.

      – Zapłacisz pan albo nie. A piętnaście złotych to i tak pół darmo, ale piechotą nie chodzą. A pan co do jakiej roboty się weźmie, to i zara wyleją...

      – Któż to taki pani Walentowej powiedział?

      – O, wa, wielka tajemnica. Toć pan sam Mańce opowiadał.

      Zaległa cisza. Dyzma odwrócił się do okna i przyglądał się odrapanym murom podwórza. Istotnie, prześladował go pech. Nigdzie na dłużej miejsca zagrzać nie mógł. Z gimnazjum wydalili go już z czwartej klasy za upór i brak pilności. Rejent Winder trzymał go jeszcze najdłużej. Może dlatego, że mały Nikodem Dyzma znał język niemiecki o tyle, że rozumiał, dokąd go posyłano. Później Urząd Poczty i Telegrafu – nędzna pensja i wieczne przyczepki. Wojna, trzy lata służby w taborach baonu telegraficznego i jedyny awans na frajtra5. Znowu poczta w Łyskowie, nim nie przyszła redukcja. Przez proboszcza dostał się do czytelni, lecz i tu ledwie przezimował, bo już w kwietniu się okazało, że nie umie utrzymać półek z książkami w należytym porządku. Zresztą to było najciekawsze...

      Rozmyślania Dyzmy przerwał ryk syren okolicznych fabryk. Walentowa zakrzątnęła się koło stołu, co widząc, Dyzma leniwie wstał i wyszedł. Bezmyślnie błąkał się rozprażonymi w słońcu ulicami, choć bolały go nogi. Pozostanie w mieszkaniu, wysłuchiwanie uszczypliwych uwag pana Walentego Barcika i lekceważących docinków Mańki, a zwłaszcza przyglądanie się ich jedzeniu, było ponad jego siły. Przecie sam już drugi dzień nic nie miał w ustach poza papierosami, na które chował ostatnie grosze.

      Przechodząc obok wędliniarni, skąd zalatywał go nęcący zapach kiełbas, wstrzymywał oddech. Starał się odwracać głowę od okien sklepów spożywczych, głód jednak nie dawał o sobie zapomnieć.

      Nikodem Dyzma jasno sobie zdawał sprawę z faktu, że żadne pomyślniejsze perspektywy dlań nie istnieją.

      Czy to go przerażało? Bynajmniej. Psychika Nikodema Dyzmy pozbawiona była na szczęście elementu wyobraźni. Zasięg jego przewidywań i planów nie przekraczał granic najbliższych dni i tak, jak ubiegły tydzień wegetował dzięki sprzedanemu zegarkowi, następny mógłby przeżyć spieniężywszy frak i lakierki.

      Wprawdzie nabycie tego stroju kosztowało go wiele wyrzeczeń i ograniczeń, wprawdzie z tym strojem wiązał nadzieję na łatwy chleb fordansera i radykalną poprawę opłakanych warunków materialnych – teraz jednak, gdy po wielokrotnych zabiegach się przekonał, że nikt go na fordansera nie weźmie, bez bólu postanowił rozstać się z tym wspaniałym ubiorem.

      Zbliżała się już szósta, gdy powziął ostateczną decyzję i zawrócił ku domowi.

      W mieszkaniu była tylko Mańka, wątła brunetka o nerwowych ruchach. Widocznie miała dziś wyjść na wieczór, bo siedziała przy oknie i się malowała. Że zaś siedziała na jego walizie, Dyzma, nie chcąc jej przeszkadzać, ulokował się w kącie i czekał.

      Dziewczyna odezwała się pierwsza: – A odwróć się pan teraz, bo będę się przebierała.

      – Nie patrzę – odparł.

      – To i dobrze, bo od oskomy6 zęby się psują.

      Zaklął.

      Dziewczyna roześmiała się krótko i ściągnęła sukienkę. Nikodem istotnie nie zwracał na nią uwagi, chyba o tyle tylko, że irytowała go do ostateczności. Z jakąż satysfakcją zamknąłby garścią jej usta i wyrzucił za drzwi. Dokuczała mu systematycznie, zawzięcie, z niezrozumiałą dlań pasją. Nie obrażało to jego męskiej ambicji, bo życie nie dało mu dotychczas warunków, w których ta mogłaby się rozwinąć. Nawet nie dotykało to jego godności ludzkiej, ponieważ nigdy jej nie miał w wygórowanym stopniu, nie odczuwał zaś w danym wypadku różnicy socjalnej między sobą, bezrobotnym pracownikiem umysłowym,


Скачать книгу