Kariera Nikodema Dyzmy. Tadeusz Dołęga-mostowicz
przepraszać, mocno skonsternowany.
Wokół zrobiło się cicho. Nadbiegł kelner, uprzątnął nieporządek, drugi podał Dyzmie nowy talerz.
Jeszcze w chwili, gdy zaczął nakładać nań tę samą sałatę, nie zdawał sobie sprawy z szaleństwa, jakie popełnił, ochłonął dopiero znalazłszy się na uboczu. Nagle zrozumiał, że lada chwila mogą go wyrzucać za drzwi. Jadł łapczywie, aby zdążyć zjeść jak najwięcej.
Tymczasem sala napełniała się coraz bardziej i Dyzma z ulgą stwierdził, że nikt nań nie zwraca uwagi. To go ośmieliło i znowu napełnił talerz. Jedząc, spostrzegł obok tacę z nalanymi kieliszkami. Wypił dwa, jeden po drugim. Uczuł się pewniejszym siebie. Gdy sięgnął po trzeci, ze zdumieniem spostrzegł, że sąsiedni kieliszek, podniesiony czyjąś ręką, uderza lekko o jego własny.
Jednocześnie dobiegł jego uszu głos: – Pan pozwoli, że z nim wypiję?
Obok stał wysoki brunet w mundurze pułkownika i uśmiechał się doń dwuznacznie.
Podnieśli kieliszki do ust i wypili. Pułkownik wyciągnął rękę.
– Jestem Wareda.
– Jestem Dyzma – odpowiedział jak echo, ściskając dłoń.
– Winszuję panu – pochylił się ku Dyzmie pułkownik. – Świetnieś pan tego Terkowskiego osadził. Widziałem.
Dyzmie wystąpiły rumieńce na policzkach. Aha – pomyślał – ten mnie zaraz wyprosi. Ale jak oni to grzecznie zaczynają...
– Cha, cha – cicho zaśmiał się pułkownik Wareda – jeszcze teraz krew pana zalewa na wspomnienie tego cymbała. Winszuję, panie... Dyzma. Terkowski dawno nie dostał takiej nauczki. Zdrowie pańskie!
Wypili i Dyzma połapał się w sytuacji o tyle, że pojął, iż między owym grubym, Terkowskim, a pułkownikiem musi być na pieńku.
– Głupstwo – rzekł – szkoda tylko... tej... sałaty i talerzyka.
Wareda wybuchnął głośnym śmiechem.
– Pyszny kawał! Ależ pan jest złośliwy, panie Dyzma, pańskie zdrowie! Wie pan – dodał po chwili, stawiając kieliszek – że to pierwszorzędny kawał: Terkowski głupstwo, ale szkoda sałaty! – Cieszył się ogromnie, a choć Dyzma nie mógł zmiarkować, o co właściwie temu pułkownikowi chodzi, śmiał się również, mając usta pełne tartinek.
Pułkownik zaproponował papierosa i odeszli pod okno. Ledwie zdążyli zapalić, gdy zbliżył się do nich krępy, siwiejący blondyn o żywych ruchach i szklistych oczach.
– Wacek! – zawołał – daj no papierosa. Zapomniałem swoich. Pułkownik wyciągnął ponownie srebrną papierośnicę.
– Służę ci. Pozwól, że ci przedstawię: pan Dyzma, pan minister Jaszuński.
Dyzma skurczył się w sobie. Nigdy w życiu nie widział ministra. Gdy w urzędzie pocztowym w Łyskowie mówiło się o ministrze, było w tym słowie coś tak nierealnego, abstrakcyjnego, coś tak nieskończenie odległego i niedosięgalnego...
Z nabożeństwem uścisnął wyciągniętą rękę.
– Wyobraź sobie – zaczął pułkownik – że pan Dyzma miał przed chwilą incydent z tym bałwanem Terkowskim.
– Ach! To pan? Co ty mówisz? – ożywił się minister. – Słyszałem, słyszałem. No, no!
– Mało tego, uważasz – ciągnął pułkownik – gdy mu gratuluję, pan Dyzma powiada: „Terkowski to głupstwo, ale szkoda sałaty!”. Uważasz, sałaty!
Obaj wybuchnęli śmiechem, a Dyzma wtórował im bez przekonania. Nagle minister urwał i powiedział znacząco: – Los rozdętych wielkości. Pcha się, bestia, nachalnie, póki jej kto jasną cholerą w oczy nie zaświeci, a później jest mniej warta od...
– ...od sałaty – podchwycił pułkownik Wareda.
Znowu zaczęli się śmiać, a minister, wziąwszy Dyzmę pod ramię, rzekł wesoło: – W każdym razie, panie Dyzma, szczerze gratuluję. Szczerze. Gdybyśmy mieli w kraju więcej ludzi takich, jak pan, drogi przyjacielu, co to umieją nie dać sobie w kaszę dmuchać, inaczej byśmy stali. Potrzeba nam ludzi silnych.
Zbliżyło się jeszcze kilku panów. Zaczęła się ogólna rozmowa.
Nikodem Dyzma ochłonął. Napełniony żołądek i wypity koniak uspokoiły napięte nerwy. Początkowo mu się zdawało, że biorą go za kogoś innego noszącego to samo nazwisko (a może jest tu w Warszawie jaki krewny?); później jednak skombinował, że po prostu uważają go za swego, i to pewno dlatego, że rugnął tego jakiegoś Terkowskiego. Kto to może być? Pewno też ważna figura.
Rozważając sytuację, doszedł do wniosku, że jednak najbezpieczniej będzie, gdy zaraz wyjdzie. Niepokoić go głównie zaczynał stojący opodal starszy pan, który wyraźnie śledził go wzrokiem. Odbywał nawet nieznaczne manewry, żeby zajrzeć Dyzmie w twarz. Ki diabeł, czego ten stary ode mnie chce?
Odpowiedź przyszła szybko. Starszy pan zatrzymał przechodzącego kelnera i powiedział mu kilka słów, wskazując ruchem głowy Dyzmę. Kelner skłonił się i, zbliżywszy się do Dyzmy, zameldował: – Ten pan prosi szanownego pana na sekundkę.
Nie było rady. O ucieczce nie mogło już być mowy. Nikodem zrobił trzy kroki i obrzucił siwego jegomościa ponurym spojrzeniem. Ten jednak uśmiechnął się szeroko i zaszczebiotał ugrzecznionym głosem: – Najmocniej, najmocniej wielce szanownego pana przepraszam, ale o ile się nie mylę, to miałem zaszczyt poznać szanownego pana w zeszłym roku na zjeździe przemysłowców w Krakowie. Nie przypomina pan sobie? W kwietniu? Leon Kunicki?
Mówił szybko i nieco seplenił. Mała nerwowa ręka wysunęła się ku Dyzmie natarczywie.
– Leon Kunicki.
– Nikodem Dyzma. Ale myli się pan, w Krakowie nigdy nie byłem. Musiał to być ktoś do mnie podobny.
Staruszek zaczął przepraszać i się sumitować, przy czym wyrazy padały tak prędko, że Dyzma ledwie mógł się połapać w treści.
Tak, tak, oczywiście, stare oczy niedowidzą, dystrakcja, proszę darować, ale i tak bardzo się cieszy, tu prawie nikogo nie zna, to przykro, nie ma z kim kilku zdań zamienić, a nawet miałby tu specjalny interes, dlatego właśnie prosił znajomka o wyrobienie zaproszenia, ale trudno sobie poradzić, gdy się jest starym...
– Nawet właśnie – ciągnął jednym tonem – właśnie się ucieszyłem, że pana spotkałem, i to akurat widząc, że pan w tak bliskich stosunkach jest z naszym czcigodnym panem ministrem rolnictwa, bo myślę, znajomy, zrobi mi łaskę i przedstawi życzliwie panu ministrowi Jaszuńskiemu. Ale najmocniej, najmocniej przepraszam.
– Nie ma za co.
– O, nie, nie, oderwałem pana od miłej rozmowy z samym panem ministrem, ale, widzi pan, jestem prowincjonałem, u nas na wsi to tak wszystko, proszę wielce szanownego pana, kordialnie, po prostu...
To się rozgadał – pomyślał Dyzma.
– Tedy najmocniej przepraszam – seplenił staruszek – ale swoją drogą mógłby mi pan wyświadczyć serdeczną przysługę staremu, bo cóż to pana kosztuje.
– Jaką przysługę? – zdziwił się Dyzma.
– Ach, ja się nie narzucam, ale gdyby wielce szanowny pan tylko zechciał tak na przykład przedstawić mnie panu ministrowi, od razu inaczej, uważa pan, zacząłby mnie traktować, że to niby z przyjacielskiej rekomendacji.
– Z przyjacielskiej? – zdziwił się szczerze Dyzma.