Nocna droga. Kristin Hannah
kawałek ziemi stanowił coś więcej niż jej dumę i radość. To było sanktuarium. Tutaj, kucając na żyznej czarnej ziemi, sadziła i przesadzała, rozdzielała i przycinała. W obrębie niskich kamiennych murków stworzyła świat piękna i porządku. Rośliny, które tu zasadziła, trzymały się przydzielonego im gruntu, zapuszczały głęboko korzenie. Nawet gdy ściskał mróz ostrą zimą, siekły deszcze, szalały burze, wraz ze zmianą pory roku jej ukochane rośliny powracały do życia.
– Wcześnie wstałaś.
Odwróciła się. Mąż stał na kamiennym tarasie tuż przed drzwiami sypialni. W czarnych bokserkach, z siwiejącymi blond włosami, przydługimi i nieuładzonymi jeszcze grzebieniem, wyglądał jak seksowny profesor filologii klasycznej albo gwiazda rocka nie pierwszej młodości. Nic dziwnego, że ponad dwadzieścia cztery lata temu zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia.
Zrzuciła pomarańczowe chodaki i przemierzyła kamienną ścieżkę z ogrodu na taras.
– Nie mogłam spać – wyznała.
– Pierwszy dzień szkoły – rzekł, biorąc ją w ramiona.
Tak w istocie było. Ta myśl zakradła się do jej snu jak złodziej, burząc spokój.
– Nie mogę uwierzyć, że idą do liceum. Zdawałoby się, że dopiero co chodzili do przedszkola.
– Czeka nas ciekawe doświadczenie. Będziemy obserwować, kim się stają przez te cztery lata.
– Dla ciebie ciekawe. Stoisz na trybunie i z góry przyglądasz się grze. A ja, na boisku, przyjmuję ciosy. Przeraża mnie myśl, że coś pójdzie nie tak.
– Co może pójść nie tak? To bystre, ciekawe świata, kochające dzieci. Wszystko im sprzyja.
– Co może pójść nie tak? Żartujesz sobie? Świat jest niebezpieczny, Milesie. Dotąd zapewnialiśmy im bezpieczeństwo, ale liceum to nie przelewki.
– Będziesz musiała dać im trochę luzu.
Ciągle ją tak upominał. Wielu ludzi udzielało jej takiej samej rady, i to od lat. Krytykowano ją, że jako rodzicielka zbyt mocno ściąga cugle, że nadmiernie kontroluje dzieci, ale nie umiała poluzować. Odkąd postanowiła zostać matką, toczyła heroiczną walkę. Zanim urodziła bliźnięta, trzy razy poroniła. A potem mijał miesiąc za miesiącem i powracająca kobieca przypadłość spychała ją w szare opary depresji. Wreszcie cud: znów zaszła w ciążę, niestety, zagrożoną, skazano ją na niemal pół roku leżenia w łóżku. Codziennie, leżąc, wyobrażała sobie swoje dzieci, i to też była walka, mobilizacja siły woli. Włożyła w te zmagania całe serce.
– Jeszcze nie – oznajmiła. – Mają dopiero po czternaście lat.
– Jude – rzekł mąż z westchnieniem. – Tylko trochę. O nic więcej nie proszę. Codziennie sprawdzasz im prace domowe, dyżurujesz na każdej potańcówce, organizujesz wszystkie szkolne uroczystości. Szykujesz im śniadanie i wozisz, gdzie chcą. Sprzątasz ich pokoje i pierzesz im ubrania. Jeżeli zapomną zrobić coś, co do nich należy, usprawiedliwiasz ich i wyręczasz. Nie są gatunkiem objętym ochroną jak cętkowana sówka. Wyluzuj trochę.
– A niby z czym mam wyluzować? Jeżeli przestanę sprawdzać pracę domową, Mia przestanie ją odrabiać. A może mam przestać dzwonić do rodziców ich przyjaciół, aby się upewnić, że nasze dzieci idą tam, gdzie powiedziały, że pójdą? Kiedy ja chodziłam do liceum, co tydzień urządzaliśmy bibę przy beczce piwa i dwie moje przyjaciółki zaszły w ciążę. Wierz mi, że właśnie teraz powinnam ich jeszcze lepiej pilnować. Tyle złego może się zdarzyć w ciągu najbliższych czterech lat. Muszę ich chronić. Kiedy pójdą do college’u, odpuszczę sobie. Obiecuję.
– Do odpowiedniego college’u – rzucił zaczepnie, ale oboje wiedzieli, że to wcale nie żart. Brat z siostrą bliźniaczką szli do pierwszej klasy liceum, a Jude już zbierała informacje o college’ach.
Spojrzała na niego, pragnąc, by ją zrozumiał. Uważał, że zbytnio angażuje się w sprawy dzieci, a ona rozumiała jego troskę, lecz przecież była matką i nie potrafiła stanąć z boku i przestać się przejmować. Nie mogła znieść myśli, że jej dzieci – jak kiedyś ona sama – będą dorastały z poczuciem, że nie są kochane.
– Jesteś zupełnie do niej niepodobna, Jude – rzekł cicho.
Była mu wdzięczna za te słowa. Oparła się o niego i razem patrzyli, jak dnieje, aż w końcu Miles powiedział:
– No, na mnie już czas. O dziesiątej mam operację.
Pocałowała go mocno, a potem weszła za nim do domu. Wzięła szybki prysznic, wysuszyła sięgające ramion blond włosy, zrobiła delikatny makijaż, włożyła spłowiałe dżinsy i kaszmirowy sweterek z dekoltem w łódkę. Otworzyła szufladę komody i wyjęła dwie paczuszki, po jednej dla każdego z bliźniąt. Wzięła je ze sobą, opuściła sypialnię i ruszyła szerokim, wyłożonym kafelkami korytarzem. W świetle porannego słońca wpadającego przez okna sięgające od podłogi do sufitu ten dom zbudowany głównie ze szkła, kamienia i egzotycznych gatunków drewna zdawał się jaśnieć własnym blaskiem. Na parterze co krok można było podziwiać jakieś cudo wystroju wnętrz. Jude przez cztery lata naradzała się z architektami i projektantami, aż wszystkie jej marzenia związane z domem, który miał być wyjątkowy, zostały urzeczywistnione.
Na piętrze wszystko wyglądało inaczej. Tutaj, u szczytu zawieszonych w powietrzu schodów z kamienia i miedzi, rozpościerała się kraina dziecięcej swobody. Wielki pokój z dużym telewizorem i stołem do bilardu zajmował wschodnią część domu. Były też dwie duże sypialnie z przyległymi łazienkami.
Jude zapukała delikatnie do drzwi Mii i weszła do środka.
Jak się spodziewała, czternastoletnia córka spała w najlepsze z rozrzuconymi rękami w łóżku z baldachimem. Wszędzie walały się ubrania, jakby po tajemniczym wybuchu, zwalone na kupę, w stosach, kopnięte na bok. Mia niestrudzenie poszukiwała tożsamości, a każda nowa próba wymagała radykalnej odmiany garderoby.
Jude usiadła na brzegu łóżka i pogłaskała miękkie, jasne włosy opadające na policzek córki. Czas się cofnął – przez chwilę znów była młodą matką i patrzyła na cherubinka o jedwabistych jak wąsy kukurydzy włosach i szczerbatym uśmiechu. Córeczka nie odstępowała na krok brata bliźniaka. Przypominali dwa szczeniaki gramolące się na siebie w żywiołowej zabawie, gadali nieprzerwanie w sekretnym języku, ze śmiechem turlali się z sofy, ze schodów i z kolan dorosłych. Od początku przywódcą tej drużyny był Zach. Pierwszy zaczął mówić i buzia mu się nie zamykała. Mia dopiero jako czterolatka wymówiła pierwsze słowo. Nie potrzebowała się odzywać, bo miała przy sobie brata. Jak wtedy, tak i teraz.
Mia przewróciła się zaspana i otworzyła oczy, mrugając powoli. Blada twarz w kształcie serca – zachwycające rysy twarzy dziewczynka miała po ojcu – nosiła ślady walki z pryszczami, które jak dotąd zwyciężały. Różnokolorowe gumki trzymały aparat ortodontyczny.
– Hola, madre.
– Pierwszy dzień liceum.
Mia się skrzywiła.
– Nie. Zastrzel mnie.
– Będzie lepiej niż w gimnazjum. Zobaczysz.
– Ty tak mówisz. Nie mogłabyś uczyć mnie w domu?
– Pamiętasz szóstą klasę? Jak pomagałam ci przy odrabianiu matematyki?
– Katastrofa – rzekła ponuro Mia. – Teraz byłoby lepiej. Już bym się na ciebie tak nie wściekała.
Jude pogłaskała miękkie włosy córki.
–