Sybirpunk – tom 1. Michał Gołkowski

Sybirpunk – tom 1 - Michał Gołkowski


Скачать книгу
No niestety, Chudy, każdy orze jak może. To co, robota spada, jak rozumiem?

      Zawahałem się.

      Federalni efesbesznicy zgarnęli dłużnika mojego klienta. Dłużnika, o którym ja nie wiedziałem prawie nic, a oni pewnie już wszystko. Podsłuchiwał gubernatora? Czapa w najgorszym razie, kolonia karna w najlepszym, a najpewniej powiesi się nocą w celi, wcześniej dźgnąwszy się trzy razy ułamaną szczoteczką do zębów w wątrobę, i to od tyłu.

      Sprawa była pozamiatana, nie ma co. Aż dziwne, że Daniłow...

      I wtedy dotarło do mnie: kiedy rozmawiałem z Daniłowem, on już o tym wiedział. Śledził na bieżąco doniesienia medialne, musiał czytać spływające informacje. Na pewno wyskoczyła mu informacja, że winny mu – bagatela! – trzydzieści baniek typ właśnie wylał Akimovowi wiadro pomyj na głowę.

      A mimo to nie przerwał rozmowy, nie uznał sprawy za beznadziejną ani spaloną. I jeszcze zrzucił mi zaliczkę, jak gdyby mówiąc: nie pękaj, Chudy, temat aktualny.

      – Nie, nie spada. – Potrząsnąłem głową. – Zgraj mi to, jak prosiłem. I wygrzeb ze Strumienia wszystko, co masz na tego całego Valentę.

      Kulas spojrzał wymownie na Szelobę, ta ożywiła się. Jedno z ramion sięgnęło ku jednostce zapisującej, wyciągnęło z niej świeżo wypaloną, jeszcze dymiącą permakartę, którą następnie wsunęło do przenośnego adaptera z uniwersalnym wyjściem. Potem cztery żelazne paluchy delikatnie objęły adapter, podały mi go – jednocześnie drugie ramię podsunęło mi pod nos czytnik kredytowy.

      – Już zrobione. To co, Chudy, z którego długu się rozliczasz? Z mniejszego czy z tego dużego?

      Przyłożyłem czip, urządzenie piknęło: transakcja zaakceptowana.

      – Nie żartuj tak sobie nawet, Kulas. Dobrze wiesz, że z tamtego wolałbym nie... Mimo że rozliczę się, jeśli będzie trzeba.

      – Wiem. Ale muszę trochę z ciebie pociągnąć łacha, nie? „Pociągnąć za nogę” się mówi po angielsku podobno. Ja ciebie mogę, bo siebie już niekoniecznie.

      Odruchowo spojrzałem na miejsce, gdzie ciało Kulasa kończyło się stalową półsferą, dzięki której jego narządy wewnętrzne nie wlokły się po podłodze.

      – Kulas, ja...

      – Ja też, Chudy. Tak tylko cię zagadnąłem, nie przejmuj się. Na moim miejscu zrobiłbyś to samo.

      – Tak – potwierdziłem, mając pełną świadomość, że właśnie tak by było. – Nie wstawaj, trafię do drzwi.

      – Chuju.

      – Nawzajem.

      Zabrałem adapter, dopiłem piwo, skinąłem gospodarzowi głową. Wyszedłem, zamykając za sobą pancerne drzwi i zostawiając starszego kaprala Stiepanowicza po drugiej stronie w jego prywatnym bąblu informacyjnym.

      Do samochodu dobiegłem na bezdechu, włączyłem filtry w kabinie i dopiero wtedy zaczerpnąłem powietrza. Rzuciłem adapter na siedzenie pasażera, spojrzałem na zegarek... Cholera jasna, dochodziła już dziewiąta wieczorem!

      No tak, środek lata w końcu. Zasiedziałem się u Kulasa, wcześniej ugrzęzłem w korkach, a przedtem jeszcze zagadałem z Daniłowem.

      Poza tym pomiędzy betonowymi klockami bloków i tak nie było prawie widać nieba. No fakt, szarość smogu przybrała nieco bardziej granatowy odcień.

      Silnik ryknął, ruszyłem z piskiem opon.

      Wyskoczyłem z powrotem na trasę, kierując się ku mojej dzielnicy. Rzeczywiście, słońce już zachodziło, barwiąc wiszące nad dzielnicami przemysłowymi dymy na upiorny, burokarmazynowy kolor... Gdzieś tam, w oddali, lśniły się wysokościowce śródmieścia, nierzadko sięgające najwyższymi piętrami ponad warstwę chmur i dymów, niemalże bezustannie snujących się ponad blokowiskami NeoSybirska.

      Ludzie w takich miejscach to musieli mieć klawe życie, pomyślałem sobie. Zawsze ładna pogoda, świeże jedzenie i czysta woda. Buty niewymagające dekontaminacji po każdym wyjściu na dwór... Nanoskóra na protezach, i to pewnie jeszcze czuciowa, a nie to bezduszne gówno, które proponowali nam za wściekłe pieniądze w klinikach.

      Odruchowo poruszyłem prawą ręką. To jest: moja prawa ręka poruszyła się, rozprostowała i zacisnęła palce, kiedy o tym pomyślałem. Niby niewielka różnica, a jednak... a jednak ogromna.

      Nie lubię. Nie lubię wszczepów, nie lubię augmentów, nie lubię biorobotyki. Nie lubię wszystkiego tego, czym coraz mocniej jest naszprycowany świat.

      Nie lubię świata.

      – Jak jeździsz, baranie?! – ryknąłem do współużytkownika drogi i skręciłem ostro, ledwie mieszcząc się w zjeździe.

      Kiedyś, jeszcze jak byłem mały, rosły tutaj drzewa. Pamiętam jak przez mgłę zabawę w parku, ciurkające fontanny i świergot ptaków, schowanych gdzieś pomiędzy zielenią. Wąskie alejki, po których biegało się ze śmiechem, i wyspawane z rur drabinki na placach zabaw, na których zawsze robiłem sobie krzywdę, a babcia przykładała mi do pozdzieranych kolan takie śmieszne, zimne liście.

      Już wtedy ludzie mówili, że nie powinna. Babcia kłóciła się z nimi, że to przecież zdrowe i nie można wierzyć we wszystko, co gazety piszą. Potem mama chyba z nią porozmawiała i babcia zaczęła nosić w torebce jednorazowe opatrunki.

      A potem zniknęła babcia, zniknęły najpierw ptaki, a potem też drzewa. W końcu, zanim się obejrzałem, zniknąłem też mały, radosny ja i cały niegdysiejszy świat.

      Zawinąłem w uliczkę, przeciskając się na grubość lakieru pomiędzy zaparkowanymi po obydwu stronach pojazdami, i podjechałem na tyle blisko mojej klatki, na ile było to możliwe. Cztery metrowej wysokości pancerne słupki opuściły się powoli, wjechałem na zarezerwowane w ten jakże skuteczny sposób miejsce pomiędzy wyrzutem powietrza z tuneli metra a dzikim, gruntowym parkingiem.

      Moje słupki też były wstawione na dziko, a jakże by inaczej. Tylko że jeśli zrobić coś z odpowiednim rozmachem, nikomu nie przyjdzie do głowy, że to może być nielegalne... Więc mojego miejsca nawet milicja nigdy nie ruszała, kiedy z rozdzielnika wręczali okresowe mandaty.

      Zgasiłem silnik, wyciągnąłem swoje graty z bagażnika i ruszyłem w kierunku domu.

      Pod klatką, oczywiście, stali dyżurni chuligani. Pięciu ćwoków, wytatuowanych, nawszczepianych pod sam dekiel celowo pociągniętą po wierzchu elektroniką i serwomotorami, z mózgami dawno już wytopionymi przez wątpliwej jakości dopalacze i brudne hormony.

      – Dobry wieczór, panie Chudy! – Największy z nich, Wania, ukłonił mi się przesadnie.

      Zatrzymałem się, oczywiście, żeby nie wyszło, że nie okazałem należytego szacunku, i nawet skinąłem głową.

      – Ano dobry, panowie. Nie za brudne powietrze, żeby tak na dworze sterczeć?

      – E tam, filtry chodzą, nie? – zarzęził siedzący na oparciu ławeczki typek z podwójnym pochłaniaczem zamiast nosa i gniazdem kamery na podczerwień pośrodku czoła. – Jak się regularnie wymienia, to nie ma problemu!

      Aha, jasne, nie ma problemu. Bo pewnie cały czas przez nos oddychasz, co nie? Poza tym mój ziomek pracuje akurat w zakładzie diagnostyczno-konserwacyjnym. Jak mi raz opowiedział, co tam się odwala, gdy ludziom wymieniają części...

      Dwa stanowiska, mówi, na każdym masz pacjenta. Reset podzespołu na podkręconej maszynie, szybka regeneracja, mycie i odświeżenie, zalepiasz folią, wkładasz do oryginalnego pudełka. Wyjmujesz przy kliencie czyściutkie, błyszczące i pachnące, pokazujesz numer seryjny, skanujesz: nieużywane, a jak! Zamieniasz pajacom części,


Скачать книгу