Sybirpunk – tom 1. Michał Gołkowski
trzeba w razie niepowodzenia oddać.
Zasraniec Daniłow właśnie bardzo, ale to bardzo skutecznie mnie kupił, i teraz po prostu nie mogłem wycofać się z zaproponowanej mi roboty.
Przypadek? Zbieg okoliczności? Czy może celowe działanie? – zastanawiałem się. Czy mógł mieć dostęp do mojego konta, widzieć stan środków? Albo korzystać z monitoringu milicyjnego drona?
Raczej nie, bo mając takie możliwości, sam dawno już znalazłby swojego dłużnika.
Natomiast mógł obserwować moje konto i dostać powiadomienie o próbie wejścia na debet, którego oczywiście żaden bank nie przyznał mi od dobrych kilkunastu lat.
Tak czy inaczej, miał mnie w kieszeni – mamiąc marchewką pozostałych dziewięćdziesięciu ośmiu procent od dwóch procent, a jednocześnie w tle grożąc kijkiem konieczności zwrotu tego, czego nie miałem inaczej szansy zwrócić.
Mogłem albo wycofać się teraz, albo iść w to głębiej.
Wybór był prosty.
Szarpnąłem za kierownicę, kładąc merca w ostry trawers ku najbliższemu zjazdowi z trasy. Autopilot zabrzęczał ostrzegawczo, zapiszczały hamulce samochodu po mojej prawej, ktoś zatrąbił długo, przeciągle... Ale ja byłem już na ślimaku, kładąc się na drzwiach w wirażu.
Zajechałem pod stację benzynową w chmurze pyłu, zahamowałem gwałtownie pod dystrybutorem. Popatrzyłem na oznaczenia paliwa, na stojący nieco dalej automat. Z chrzęstem wrzuciłem wsteczny, wycofałem i przejechałem pod mieniący się neonowym blaskiem znaczek diesla klasy premium.
– Do pełna, pod korek! – rzuciłem mijając automatycznego serwisanta, który już zdejmował z uchwytu połączony z ramieniem pistolet nalewaka. – Umyj od razu szyby... I doładuj klimatyzację!
Odprowadzany pełnymi zawiści spojrzeniami innych klientów stacji, zmuszonych samodzielnie nalewać sobie paliwo z poobijanych dystrybutorów na ręcznie wsadzane karty kredytowe, żwawym krokiem wparowałem do sklepiku.
Przeszedłem się między półkami, próbując nie zwracać uwagi na wyjątkowo natrętne i doskonale trafiające w mój gust reklamy prezerwatyw i środków na potencję, wybrałem z półek kilka pakietów prawie-że-naturalnego jedzenia, złapałem do tego z chłodziarki butlę soku i pół litra czystej. Podszedłem do kasy, dźgnąłem palcem w obracające się na ruszcie parówki z syntobiałka i soi.
– Jedną mega o smaku mięsa, ze wszystkimi dodatkami.
Sprzedawczyni spojrzała na mnie z nieskrywanym podziwem, wyciągnęła z opakowania nienaturalnie białą bułkę i zaczęła upychać do niej udające warzywa kawałki tofu.
Tak, to żarcie nadal było gównem dla kogoś, kto tak jak ja pamiętał czasy sprzed Wielkiego Kryzysu. Było gównem nawet dla kogoś dwa razy ode mnie młodszego... Ale przynajmniej to gówno smakowało porządnie i można było się nim najeść.
Kosztowało, ma się rozumieć, adekwatnie, ale sczytałem tylko czipa z ręki i już było moje. Transakcja przeszła błyskawicznie, jak gdyby sama ilość pieniędzy na koncie naciskała na czytnik, wołając: wypuść nas, wypuść! Daj nam się pobawić, puść nas w świat!
Kolejne drobne skurwysyństwo systemu, który z założenia doił każdego, kto miał w cycku chociażby kropelkę mleka.
Dumnie odebrałem swoją parówę zawiniętą w ociekającą sosem bułkę, szeleszcząc reklamówką z logo RusOil, wsiadłem do samochodu, którego szyby aż lśniły czystością.
– No dobra, dziecino, zobaczmy, czym cię napompowali... – mruknąłem, wciskając guzik startu.
Silnik zawarczał i ryknął pełną mocą, po raz pierwszy od ćwierć wieku dostając paliwo, do jakiego został stworzony. Kontrolka ostrzegawcza wtrysków zamigotała i zgasła, co zdarzyło się po raz pierwszy za mojej pamięci. Rura wydechowa bluznęła siwo-czarno-fioletową chmurą niedopalonych resztek z katalizatora, skutecznie spowijając stojącego za mną w kolejce terenowego żyguli na złotych felgach.
Kierowca wyskoczył z kabiny, wywijając nad głową niklowaną gazrurką, ale ja już z piskiem opon wyrwałem naprzód, zostawiając go ze smrodem palonej gumy w nozdrzach i czarnym osadem kopcia na twarzy.
Merc wyskoczył na trasę, jakby pod maską siedział mu sam diabeł. Bez trudu wyprzedziłem po prawej niechcącą ustąpić mi pierwszeństwa ciężarówkę, wpasowałem się przed sportowy półkabriolet i zająłem należne mi miejsce na lewym pasie, jak drapieżnikowi szos przystało.
– Tak, dziecino, tak! Chudy wrócił do miasta! – zapiałem radośnie, wrzucając najwyższy bieg.
Rozkręciłem odtwarzacz na pełny regulator, basy wypełniły całą dostępną przestrzeń, rezonując ze schowanymi pod podłogą bagażnika czterema dwudziestolitrowymi pojemnikami pełnymi syntadrenaliny i pseudokortyzonu. Ech, jak za dawnych, dobrych lat...
Upajałem się jazdą przez chwilę, ale potem mózg zapukał w dekiel: halo, to nie pora na szczeniacki szpan. Mamy robotę do wykonania.
Wywołałem ekran nawigatora, wstukałem w wyblakły hologram wygrzebany z odmętów pamięci adres. No cóż, do domu dotrę chwilę później, może się Kusto nie zesra.
Zjechałem z obwodnicy i znów zagłębiłem się w plątaninę uliczek NeoSybirska, przecinających iście pajęczą siecią kwartały mieszkalnych wysokościowców, porozstawianych w każdym dostępnym miejscu tak ciasno, że nierzadko opierały się jeden o drugi krzywymi ścianami z wielkiej płyty. Tutaj nie było ani słońca, ani zieleni, ani szkła i stali, jak w śródmieściu.
Tu panowała wszechobecna, przytłaczająca szarość.
Szarzy ludzie snuli się po szarych, zakurzonych ulicach, ubrani w stroje, których kolory też były tylko odcieniami szarości.
Upał był aż namacalny, widać było, jak przechodnie ocierają z czoła pot, próbując zaczerpnąć głębiej tchu przez ukryte pod respiratorami szeroko rozwarte rybie usta... Pewnie znów wybiło chemikalia w jakiejś fabryce albo po prostu ogłosili kolejny alarm smogowy.
Mijane sklepy i zakłady usługowe mrugały tandetnymi, bijącymi w oczy neonami: Szaorma! Doner kebap! Zdejmowanie blokad z komunikatorów! Sprzęt, wyposażenie, technika! Najlepsza protetyka! Regulowanie wszczepów, przeglądy techniczne szybko, tanio, solidnie! Świeże owoce morza...
Przy tym ostatnim aż zahamowałem, żeby się przyjrzeć, ale szybko zrozumiałem: pewnie dostają głęboko mrożone białko z hodowli morskich na północy.
„Owoce morza”. No niby tak, ale, kurwa, nie do końca.
Chciałem skręcić wedle wskazań nawigacji, ale znów był jakiś remont, więc musiałem objechać kwartał dookoła, dopiero tam znalazłem nieludzko zatłoczony parking. Wcisnąłem się jakoś, z pewnym żalem zgasiłem silnik, który zamruczał miarowo i ucichł. Bez klekotania, bez rzężenia, po prostu się wyłączył!
Wysiadłem w dławiąco gęste, lepkie, drażniące gardło powietrze przedmieścia. Zasłaniając twarz rękawem, dobiegłem do klatki, wstukałem kod domofonu... Po chwili głośnik zachrypiał znajomym głosem:
– Czego?
– Kulas, to ja, Chudy, weź mnie wpuść – wyrzuciłem z siebie na bezdechu, żeby nie nabierać kolejnego haustu trującego powietrza. Amoniak jak nic, już czułem, jak mi śluzówka puchnie.
Odezwał się brzęczyk, zamek puścił. Szarpnąłem na siebie drzwi, wtoczyłem się do środka i wbiegłem po schodach, dopiero tam zacząłem gwałtownie łapać dech. O, niech mnie... Można było wziąć maskę, pewnie leżała gdzieś pod stertą barachła na tylnym siedzeniu, ale zwyczajnie nie pomyślałem o tym.
Wcisnąłem