Sybirpunk – tom 1. Michał Gołkowski
pan tylko gotowy gaz. No dobrze, mamy akurat otwarty proces na dużej transzy i...
– Chcę porozmawiać z panem o Sobkowie.
Drgnął.
Zbladł, potem poczerwieniał.
– O kim takim? Obawiam się, że nie wiem, o kim pan mówi – skłamał tak nieudolnie, że aż zacisnąłem pięść pod stołem.
– Paweł Sobkow. A może mówi panu coś nazwisko Valenta? Marco Valenta.
Wypił duszkiem wodę, dolał sobie jeszcze. Szyjka butelki kilka razy zabrzęczała o rant szklanki, tak bardzo trzęsła mu się ręka.
– Wie pan, tylu mamy kontrahentów.... – Upił jeszcze łyk.
– Na trzydzieści milionów? Nie sądzę, aby tak znów wielu. Znali się panowie, jak sądzę. Może po nazwie spółki, V4invest? Przerzucił pan na nią trzydzieści milionów skonsolidowanego uprzednio długu.
Nagle oczy tamtego zmrużyły się w dwie wąskie szparki.
– Ja nie wiem, o czym pan mówi! – zapiał, z hukiem odstawiając szklankę na stół. – To są jakieś bezpodstawne insynuacje! Pan przychodzi do mojego biura i mnie obraża, atakuje mnie jako dyrektora spółki!
Spojrzałem na niego, zdumiony. Co on, zdążył sobie coś wstrzyknąć w nogę? Wciągnął kreskę, jak nie patrzyłem?
– Proszę się uspokoić. Pytam tylko o panów Valentę i Sobkowa.
– Jestem spokojny! To pan wchodzi tutaj i na mnie naskakuje!
Złapał za szklankę, wypił duszkiem. Od razu nalał sobie kolejną, przyssał się do niej, wydoił na trzy łyki... Sięgnął przez stół po butelkę.
Na sto procent coś sobie musiał strzelić. Widziałem, jak na czole występuje mu pot, zrobił się cały czerwony, jakby właśnie kończył bieg na dziesięć kilometrów.
– Dobrze się pan czuje? – zagadnąłem, autentycznie zatroskany.
– Tak, to... to ten upał. Gorąco tu strasznie, nie sądzi pan? Może ja podkręcę klimatyzację.
Poderwał się, doskoczył do konsoli z przełącznikami i rozkręcił dmuchawy na cały regulator; nawiewy wysunęły się z sufitu i rzygnęły lodowatym powietrzem, aż mi ciarki przeszły po plecach.
– Więc znał pan Sobkowa i Valentę? – zapytałem, próbując naprowadzić go na właściwy tor.
– Co mnie pan tu przesłuchuje?! – znów wybuchnął, machnął wściekle rękami. – Znałem, znam!
– Sobkow nie żyje.
Drgnął, spojrzał na mnie wielkimi oczami.
– Nie... żyje? – spytał. – Ale rozmawialiśmy raptem parę dni temu...
– Zastrzelony. Zamordowany w zasadzie. Nie ogląda pan wiadomości?
Nie mogłem sobie odpuścić tej drobnej złośliwości, skoro w końcu trafił się ktoś jeszcze bardziej do tyłu ze światem niż ja.
– Zastrzelony... – powtórzył, a ja wyczytałem w jego głosie nie tylko zaskoczenie, ale i strach.
Sięgnął znów po szklankę z wodą, wypił kolejną, znowu nalał, wypił od razu.
– Tak. Czy pan się aby dobrze czuje?
– Proszę mnie nie atakować! – Huknął dłonią o stół, opadł ciężko na fotel. – Boże, jak mnie boli głowa strasznie... Natasza, przynieś mi ampułkę od bólu głowy! I jeszcze wody.
– Już się robi, panie prezesie – odrzekł komunikator.
– Czy pan na pewno...
Zacząłem, ale nie dokończyłem, bo dotarło do mnie: cokolwiek wziął, przećpał, i to poważnie. Widziałem, jak na rękach zaczynają występować mu sine, niemalże czarne żyły, z trudem łapał dech... Zaczął szarpać się z guzikami koszuli pod szyją, źrenice maleńkie niczym ziarnka piasku skakały to tu, to tam...
– Pani Nataszo! – Przechyliłem się przez stół, wcisnąłem guzik interkomu. – Karetkę, i to migiem! Niech pani...!
A potem głowa pana prezesa opadła w tył, z gardła dobył się charakterystyczny charkot i facet po prostu wykitował.
Nie musiałem nawet go dotykać, bo widziałem w życiu tyle trupów, żeby umrzyka rozpoznać na pierwszy rzut oka. Wręcz nie powinienem go dotykać, błysnęła w głowie myśl. Na pewno nie powinienem mieć przy sobie broni, którą na szczęście zostawiłem w samochodzie, a posiadania kabury nikt mi przecież nie zabroni.
Siedziałem tak i patrzyłem tępo na coraz bardziej sinego prezesa Matwieszuka, który miał nic mi już nie powiedzieć. Skóra na twarzy naciągnęła się, policzki dosłownie zapadły, wargi ściągnęły, złożone na kolanach ręce przypominały bardziej obciągnięte pergaminem kości.
– Co jest, do cholery...? – Wstałem i wbrew najlepszej praktyce jednak go dotknąłem.
Skóra była wiotka, nie sprężynowała pod dotykiem. Uszczypnąłem w dłoń, fałdka znikła dopiero po chwili.
A potem drzwi otwarły się na oścież i do środka wpadli ratownicy. Rzucili się do pana prezesa, zaczęli robić mu sztuczne oddychanie, podłączyli do przenośnej stacji monitorowania funkcji życiowych, lecz tu już nie było co monitorować.
Odwróciłem się do drzwi, zakładając ręce za głowę. W samą porę, bo już widziałem pierwszego ochroniarza – pewnie wybiło im na monitoringu zatrzymanie pracy serca pana prezesa.
– To nie ja! – krzyknąłem najgłupszą możliwą rzecz. – On sam...
A potem dostałem z paralizatora.
– Aleksander Khudovec, wychodzisz!
Podniosłem obite ryło, spojrzałem zapuchniętym okiem w kierunku kamery. Szczęknął zamek, żelazne drzwi izolatki otwarły się, stanął w nich milicjant – ten sam, który kilka godzin wcześniej mnie do niej wrzucił.
– Wychodzisz – warknął.
Odcharknąłem, splunąłem krwawą flegmą na podłogę.
– Zapomniałeś magicznego słowa – mruknąłem.
– Wstawaj albo ci poprawię i powiem, że mnie zaatakowałeś.
Podniosłem się jakoś, poczłapałem za nim korytarzem posterunku. Oddali mi zarekwirowany pasek, bransoletkę, pustą kaburę, portfel i karty... Podpisałem się na czytniku bazgrołem, kolejne drzwi szczęknęły, wypuszczając mnie do części ogólnodostępnej.
Gdzie już czekał na mnie nikt inny jak Daniłow.
– Który go tak urządził? – Pokazał na mnie. – Który, pytam się, tak go sprawił?
Dowodzący zmianą major skulił się, pokazał głową na mojego oprawcę, młodszego sierżanta Petrenkę.
– Stawiał opór, panie prezesie...
– I bardzo dobrze żeście zrobili. – Daniłow poklepał Petrenkę po ramieniu. – Zuch chłopak! Udzielam wam, sierżancie, pochwały ustnej, a waszemu przełożonemu rekomenduję przedstawienie was do awansu. Nie ma pobłażliwości dla ludzi, którzy trafiają w reflektor podejrzeń organów ścigania.
– Tylko że ja nic nie zrobiłem! – warknąłem.
– I bardzo dobrze. Prawda zatryumfowała, uczciwość obroniła się sama. Co cię nie zabije, to cię wzmocni, towarzyszu kapitanie.