Majorka w niebieskich migdałach. Anna Klara Majewska
na przekonywaniu jej, że Ziemia nie jest płaska, a wanna na lwich nóżkach niekoniecznie pasuje do ultranowoczesnej łazienki, zamieniłabym chętnie to zlecenie na tydzień darmowej pracy w garkuchni, zwłaszcza że kiedyś bardzo lubiłam gotować.
Kiedyś znaczy dawno, zanim mój późny, zesłany mi w czterdziestej pierwszej wiośnie życia stan błogosławiony przemienił mnie w leżącego hipopotama z cukrzycą ciążową i zagrażającym poronieniem. W przedporodowym peaku miałam dwadzieścia pięć kilo na plusie i gdyby mi ktoś wtedy przypomniał, że w tym samym życiu piekłam torty makowe, prowadząc kawiarnię na Majorce, umarłabym w ataku mdłości! Tak czy siak, nieludzkie poświęcenie zostało uwieńczone sukcesem w postaci nadpobudliwego niemowlęcia, które wkrótce zamieniło się w dziecko ze stwierdzonym ADHD. I nic mnie nie przekona, że takiej jednostki chorobowej podobno nie ma. Jest i nazywa się Julia, lat cztery i pół, odczuwalne trzynaście. Tak, tylko mnie mogło się zdarzyć posiadanie potomstwa w wiecznym wieku emocjonalnego dojrzewania, choć Michaś studiuje, a Jula chodzi do przedszkola, na tyle niechętnie, że bez Oksany trudno byłoby mi ją upilnować… Może więc jednak wrócę po ten krem do „intymnoj depilacju”?
Nie wróciłam, bo w tym momencie jakiś kretyn wjechał w mój wózek i moja osobista wieża z produktów spożywczych, w tym gigantyczne opakowanie jajek ekologicznych, runęła niczym chiński apartamentowiec po trzęsieniu ziemi.
– Bardzo panią przepraszam – bąknął sprawca wypadku, schylając się po ociekające rozbitymi jajkami pudełko z ptasim mleczkiem, które kupuję tylko na czarną godzinę, czyli ostatnio co drugi dzień.
Spojrzałam w dół na szerokie plecy, a potem odwracającą się ku mnie twarz… Karola S.!!!
– To dla mojej mamy, ona jest… eee… strasznym łasuchem – usprawiedliwiałam się przed moim przyszłym niedoszłym trenerem i dietetykiem, nieudolnie obciągając płaszcz na wstydliwie za dużym tyłku.
– Ach, dla mamy… Rozumiem – odparł uprzejmie Karol S.
Czyżby na solaryjnie ozłoconej twarzy pojawiła się ironia? W każdym razie w wózku miał dwie chude piersi z kurczaka i włoszczyznę.
– Postne coś te święta u pana – zażartowałam, by pokryć zażenowanie.
– Trzeba myśleć zawsze trochę do przodu – odparł po żołniersku. – Jesteśmy umówieni na połowę stycznia, do zobaczenia! – pożegnał się i zniknął w antydietetycznym tłumie.
Myśleć do przodu? Zawsze? Chyba nigdy! Myśleć o tym, co za rok, dwa, trzy, gdy będę już najpóźniejszą czterdziestką na świecie? I dumać o tym, co będzie za kolejne pięć, dziesięć kilo? Przeleciałam wzrokiem po stojaku z prasą. „Moje odchudzanie”, „Fit”, „Dieta świętej Hildegardy”, „40 dni postu”, „Skuteczna głodówka sokowa”… Masakra! Wybrałam „Superformę”, bo pomagała „szybko zrzucić oponkę po świętach”. Jeśli natychmiast się za siebie nie wezmę, moja oponka będzie niedługo pasowała do tira, i żegnaj, zgrabna figuro tirówki!
Wrzuciłam gazetkę do wózka, choć cena była podwójna, bo do specjalnego wydania dołączono jakiś bestseller o masażu. Przeczytam i schudnę. Masaż i zero słodyczy! Od jutra… A w ogóle, jakie to niesprawiedliwe, by musieć się odchudzać i ćwiczyć, skoro nosi się, znaczy my nosimy, czyli kobiety, czyli również ja, tony kilogramów cholernych zakupów! Gdzie moja talia osy? – pytałam retorycznie, ćwicząc brzuch przy wyjmowaniu z wózka i wrzucaniu do auta tych cholernych ton.
Bo to naprawdę są tony! Wyliczyłam kiedyś, że sto kilogramów razy pięćdziesiąt tygodni przez dziesiątki lat, to sto pięćdziesiąt ton lekko! Że trzeba wychować sobie facetów, mężów, synów, to będą nosili? Zapomnijcie, sielanka zakupowa istnieje tylko w serialach. A skoro tyle noszę, gdzie są moje muskuły?!
Obrażona na ciężkie życie kobiety, porzuciłam pod furtką samochód wyładowany po dach, nie zabierając nic prócz siebie samej, jak jakaś Wielka Pani! W końcu od roku mieszkamy po „wielkopańsku” (cytat z folderu dewelopera) w, jak by nie było, Królewskich Ogrodach, w okolicy tak zielonej, że Michaś, chyba z obawy przed zatruciem tlenem, od razu zamieszkał z kolegami w Śródmieściu. Daleko tu od modnych knajpek typu Charlotte i daleko od szosy, żabek i innych biedronek, choć psy, owszem, są i dupami szczekają. Miejsce wybierał Marek, chcąc, żeby dziecko miało piaskownicę z ogródkiem, a gdy Julka dorośnie, to sobie chyba pomidory pod folią będziemy hodować w tym naszym królewskim ogrodzie. Na keczup, którym moje dzieci polewałyby wszystko, włącznie z zupą pomidorową.
Weszłam więc do domu tylko z torebką, elegancko, jak dama, i rzuciłam w drzwiach, niby od niechcenia, tonem Anny Wintour, łamane przez Margaret Thatcher:
– Oksana, rozładuj, proszę, zakupy, są w bagażniku!
Odpowiedział mi tylko jazgot od strony salonu. Stanęłam w progu i poczułam się jak ostatnia kuchta, niewolnica z filmu o strasznej doli czarnoskórych na plantacjach bawełny! W telewizorze, zapewne na jakiejś ukraińskiej stacji, dział się lokalny Supertalent czy Idol. Ale to jeszcze nic. Przed ekranem siedzieli sobie w najlepsze: moja pomoc domowa Oksana, w ponętnie kusym szlafroczku, mój małżonek Marek, w trochę dłuższym, rozchełstanym, a pomiędzy nimi, w słodkiej, różowej pidżamce, zachwycona córeczka-Juleczka… Normalnie święta rodzina z eleganckich świątecznych kartek, których nikt już nie wysyła, albo świecka, z reklam, których nikt nie ogląda, do wyboru!
Ja też miałam wybór: uciec i nie wracać albo zaprowadzić tu porządek. Problem w tym, że Oksana trafiła do nas jako dziesiąta woda po kisielu jakiegoś Markowego pociotka z Charkowa, więc trudno mi było zachować zimne, absolutnie służbowe stosunki. A jednak przecież była, i to przede wszystkim, naszą, sowicie opłacaną, gosposią i nianią.
– Usiądź z nami! – łaskawie zaproponował Marek, który wreszcie dostrzegł moją obecność. – Śmieszny ten ukraiński pop, u nich jeden kawałek trwa dwa razy dłużej niż u nas!
Poczułam się lekko dziwnie, patrząc na nich w tych szlafrokach… I to „usiądź z nami”, jak gdyby byli jacyś Oni sobie i ja sobie, czy nie byliśmy raczej My i ona, Oksana, sobie?! I od kiedy to Marek, może nie meloman, lecz jednak obdarzony niezłym gustem, interesuje się ukraińskim popem? Przypomniała mi się Ewa, moja koleżanka, rozwodząca się od miesięcy właśnie przez opiekunkę do dziecka… Na dodatek Julka tuliła się właśnie do Oksany niczym do rodzonej matki, wcale na mnie nie zwracając uwagi…
– Marek, ja przerzuciłam sto pięćdziesiąt ton i jest jeszcze mnóstwo roboty! – westchnęłam, a może i warknęłam.
– Zawsze musisz przesadzać? Nie możesz mówić normalnie? – oburzył się mój mąż, kompletnie bez związku z sytuacją, nie mówiąc o jakimkolwiek pocieszeniu.
– Nie będę już więcej niczego targać, mam tego dość! – krzyknęłam. – Może tak Oksana przyniosłaby zakupy z samochodu?
– Mama, nie krzycz, bo Wasyl śpiewa! – zaszczebiotała nieodrodna córeczka tatusia.
– Chcę tylko, by Oksana pomogła…
Pomoc domowa, łamane przez opiekunkę do dziecka, spojrzała na mnie, jakbym urwała się z choinki, której oczywiście wciąż nie było.
– Nie widzisz, że jest w szlafroku, a na dworze zima? – zdziwił się mój mąż. – Ja przyniosę, ale później.
– Później, później – przedrzeźniałam łaskawcę. – Wszystko później! A ja… – nie skończyłam, bo zdębiałam.
Dopiero teraz dostrzegłam, że Madame Oksana, z akcentem na ostatnie „a”, miała włożone waciki pomiędzy palce u stóp, które udrapowała zalotnie na pufie… Malowała sobie paznokcie, a ja miałam kupić jej płyn do kąpieli i targać całą wigilię z auta do kuchni?!
– Przypominam, że nie ma choinki, a zakupy