Majorka w niebieskich migdałach. Anna Klara Majewska
wciąż z nożem w ręce, gotowa pokroić wszystko, co akurat nawinie mi się pod tę rękę. Wszystko prócz serca, pokrojonego już jak salami, w najcieńsze plasterki. Najchętniej skroiłabym cały ten dzień do zera, włącznie z wieczorem, który się jeszcze nie zaczął. I jutrzejszy. Byle już znaleźć się na Majorce! Lecz cóż było robić? Paweł ani pisnął, poszedł do domu i czapkę nacisnął… – uczono mnie z Elementarza Falskiego w bajce o Pawle i Gawle. Nie musiałam nigdzie iść, w domu już byłam i nie miałam szans, by z niego uciec, mogłam tylko bez piszczenia i innego roztkliwiania się nad sobą pokroić pięć pozostałych cebul i wrzucić do śledzi, ułożywszy je w szklanej miseczce, a potem przygotować jeszcze to i tamto, już jakkolwiek, byle na czas.
Przede wszystkim powinnam była jednak przygotować samą siebie, czyli najpierw się uspokoić. Jedna z moich dalekich kuzynek mawiała: „Żeby się scalić, musisz najpierw ostatecznie pęknąć!”. I nim wreszcie pękła raz na zawsze, doprowadzając się do stu trzydziestu kilogramów, które zabiły ją w minutę nad pustą tacą po czekoladowym torcie, doprowadzała się z byle powodu do spazmów, wyciskających hektolitry łez, po których osiągała iście stoicki spokój. Za zimna herbata? Spazmy! Piesek chcący nieplanowo wyjść po spacerze, bo mu się znów zachciało? Spazmy! Sąsiadka dzwoniąca do drzwi, jakby się paliło? Spazmy! Nagle przepalona żarówka w łazience? Spazmy! Ja sobie teraz płakałam po cichutku, postnie, jak na Wigilię przystało, niby z powodu krojenia złośliwej cebuli, ale tak naprawdę chlipałabym i bez niej. A także bez herbaty, pieska, sąsiadki i przepalonej żarówki.
Bliżej mi z tym było do własnej matki, oby tylko nie przyszła dziś przed czasem, jak ma w zwyczaju, ani o umówionej porze, może jakimś bożonarodzeniowym cudem jednak trochę się spóźni? W każdym razie to matka uprawiała „obieranie cebuli”, gdy nie mogła dogadać się z tatą, ze mną, bo wywijałam jakiś numer, czy też w ogóle z nagle przytłaczającą ją rzeczywistością. I wtedy mówiła: „Muszę obrać cebulę” – kierując się do kuchni. Skąd wiedzieliśmy, że nie należy jej przeszkadzać, bo jeśli się nie wypłacze, będzie nie do życia, a my oberwiemy za niewinność? Tak czy owak przez jakąś godzinę nikt jej wtedy nie przeszkadzał, a nazajutrz na obiad była francuska zupa cebulowa, francuska tylko z nazwy, dobry prowansalski kucharz przewróciłby się z przerażenia, zaglądając do garnka, bo to było coś w rodzaju gulaszu z przepaloną i przegotowaną cebulą, tyle że bez żadnego mięsa.
Obie – ja teraz, matka wtedy – płakałyśmy ze zwyczajnej ludzkiej bezsilności… Przecież człowiek zawsze chce jak najlepiej, no chyba że jest jakimś podłym zwyrodnialcem, chce, by wszystko było cacy, a najbliżsi serdeczni i zadowoleni. Takie proste! I niekiedy takie krzywe. Łzy kapały mi na blat: jaka ja jestem biedna, kap, jak mnie nikt nie rozumie, kap, kap, ani mąż, ani córka, kap, kap, kap, nie mówiąc o tej zakale Oksanie i tych, którzy niebawem zasiądą do wigilijnego stołu, kap, kap, kap, kap, i innych, tak, nie mówiąc o całym świecie! Kap!
Zza ściany usłyszałam… Co to było za bzyczenie? Całkiem jakby jakiś podły zwyrodnialec… dentysta, tak, dentysta, borował zęby Julce, tylko dlaczego w takim razie nie drze się jak szalona? Przetarłam oczy, czyli zrobiłam to, czego nie wolno przy cebuli robić, i zakradłam się do przedpokoju. Na środku salonu klęczał Marek, nie, na szczęście już nie przy Oksanie, klęczał przy drapaku i robił z niego całkiem zgrabną choinkę, wiercąc wiertarką w pieńku dziury, w które Julka z Oksaną wsuwały wycięte z góry gałęzie. Drzewko wyglądało prawie jak należy, dzięki wstawkom poszerzając się teraz ku dołowi. I chyba tylko magia świąt, bo przecież nie wieloletnia małżeńska więź, sprawiła, że mój mąż nagle odwrócił się w bok, zauważył mnie i się uśmiechnął.
– Teraz ci się spodoba! – mruknął w moim kierunku i chyba nawet puścił do mnie oczko.
Kiwnęłam głową na zgodę i uciekłam do kuchni, bo ja – zapuchnięta i rozmazana – podobać się teraz nie mogłam. Została mi do pokrojenia ostatnia cebula i jeszcze parę łez do uronienia, gdyż z człowieka ulewa się powoli.
Cebulowy zapach i cholerny, śledziowy odór śledzi były nie do zniesienia. Ale pojutrze będę już przecież na Majorce, wśród innych smaków i zapachów, pojutrze znów będziemy naprawdę szczęśliwi! Życie na Majorce to przecież było zupełnie inne życie! Nie zawsze sielanka, no pewnie, czasem dramat i kabaret w jednym, ale coś takiego jest tam w powietrzu, dosłownie i w przenośni, że stajemy się lepsi, szczęśliwsi… Każde wakacje w wymarzonym, wreszcie wyremontowanym domu, który Marek łaskawie przepisał na mnie, sprawiają, że staję się kimś innym, kimś, kim naprawdę chcę być, z kim mi do twarzy.
I nie wiem, kiedy, tkwiąc tu nad śmierdzącym kuchennym blatem, byłam już TAM, gdzie nawet morze nie pachnie rybą, a jeżeli już, to świeżo złowioną doradą, a nie jakimś marynowanym w cebuli śledziem. TAM, gdzie zostało moje serce i, co tu dużo gadać, niezły kawałek wątroby. Od razu pomyślałam o tej znajomo pękatej butelce schowanej za słoikami z radioaktywnymi przetworami, które Oksana zwozi od swoich dziadków spod Doniecka.
Na jej dnie powinny być jeszcze dwa łyki Angel d’Or, cudownego leku na wszystkie smutki, mojego ulubionego pomarańczowego likieru z Majorki.
CARYCA
Likieru nie było, pewnie mole spożywcze wypiły. Trudno, jakoś dałam radę na trzeźwo przejąć kontrolę nad moim życiem, ze szczególnym uwzględnieniem życia rodzinnego. Stół nawet przypominał coś odświętnego – dzięki temu, że Julka starannie posypała go moim brokatem do nóg, nieużywanym od czasów narzeczeńskich. Wreszcie się na coś przydał.
Oksana zniknęła z powierzchni ziemi na co najmniej trzy kwadranse, bo mniej więcej tyle zajmowała jej dekoracja twarzy w stylu wschodnioeuropejskiego kabuki. Zupełnie niepotrzebnie, przecież od tego ładniejsza nie będzie, prawda, lustereczko?
Tak, nie była najpiękniejsza na świecie, ale była… hmm… młoda. Miała dwadzieścia pięć lat i idealną gęstość na owalu, której, niechętnie przyznam, zaczynałam jej zazdrościć. Miała też nabite, jędrne ciało, podczas gdy moje w niekorzystnym świetle przypominało nadmuchiwanego hipopotama, z którego uszło trochę powietrza. Siedziała w tej łazience i podśpiewywała, a przez drzwi sączył się słodki, jak moje nigdy nieupieczone pierniczki, zapach Czaru Moskwy. Ja będę awangardowo pachnieć wszystkim, co kuchnia wyda, a ust nie umaluję, bo to zwraca uwagę na chomiczki, które ostatnio skutecznie psuły mi humor, gdy patrzyłam na swoje odbicie. Chyba już czas zastosować rewolucyjną metodę znajomej intelektualistki, profesor nowojorskiej Columbii, która dwadzieścia lat temu postanowiła przestać oglądać się w lustrze. Teraz, dobiegając sześćdziesiątki, była szczęśliwą kobietą. „Ja po prostu nie wiem, jak wyglądam, więc wydaje mi się, że jestem młoda” – tłumaczyła. Ja tymczasem dobrze wiedziałam, że wyglądam jak aksamitny worek na kartofle, gdyż zmieniłam swoją codzienną lejbę na wersję wieczorową. Ale nie szata zdobi człowieka, prawda?
Może niekoniecznie prawda, pomyślałam, gdy z łazienki wyszły trzy kolekcje sieciówek założone na jeden manekin i pół perfumerii w jednym. Dawało po oczach jak ledowa iluminacja sąsiada z vis-à-vis. Gdzież to się nasza blogerka modowa wybiera? Na dyskotekę pod Kiszyniowem?
– Wyglądasz jak klólewna! – Julka, zachwycona tym jarmarkiem, pewną ręką wbiła sztylet w moje nieumalowane serce.
Natychmiast odesłałam Oksanę do kuchni, a Julkę na taras, by wypatrywała pierwszej gwiazdki. No, prawie na taras, bo tam było minus pięć. Stanęła w oknie, przyklejając swój zadarty nosek do szyby.
– Pięknie się prezentujesz! – usłyszałam dziwnie podniecony głos Marka, płynący bynajmniej nie w moją stronę, bo wyraźnie do kuchni. – Wyglądasz jak jakaś… caryca!
Taaak, to z pewnością nie było do mnie… Nie ja śmieję się perlistym, zadowolonym, pustym śmiechem. Przez moment chciałam tam wbiec i w jakimś atawistycznym odruchu zedrzeć z niej to, co na sobie