Siostra Słońca. Lucinda Riley

Siostra Słońca - Lucinda Riley


Скачать книгу

      O wilku mowa, pomyślałam, gdy pojawiła się przy mnie moja asystentka, która miała miejsce w klasie biznes.

      – Cześć. – Podniosłam na nią wzrok.

      – Jak się czujesz? – spytała.

      – Dobrze, dzięki. Wczoraj trochę zarwałam noc, i tyle.

      – Lot do São Paulo potrwa dziesięć godzin, może uda ci się trochę to odespać przed przesiadką do prywatnego odrzutowca do Rio. Jutro przez cały dzień masz zdjęcia.

      – Wiem. Dam sobie radę, nie ma problemu – zapewniłam ją.

      – A przy okazji, dałaś znać siostrze, że przylatujesz?

      – Nie, jeszcze nie.

      – Na pewno mogłabyś spotkać się z nią jutro wieczorem albo w czwartek przed wieczornym odlotem do domu.

      – Dobra. Skontaktuję się z nią, jak wylądujemy.

      – Świetnie. Gdybyś czegokolwiek potrzebowała, przyślij po mnie stewarda.

      Mariam uśmiechnęła się.

      – Jasne. – Skinęłam głową.

      Steward przyniósł mi właśnie tonik i orzeszki.

      – Dziękuję – rzuciłam.

      Kiedy tylko oboje odeszli, wypiłam pół toniku i dolałam sobie do reszty wódki, jak planowałam.

      Ostatnie dwa tygodnie były dla mnie najgorsze w życiu, dosłownie najgorsze, myślałam, biorąc dwa duże łyki swojego drinka. Gdziekolwiek się obróciłam, wszędzie było pełno zdjęć Mitcha z jego Skromniutką Narzeczoną. Na pierwszych stronach gazet i magazynów zdjęcia, w telewizji stale powtarzana migawka z chwili, kiedy ze sceny w Madison Square Garden ogłaszał, że się żeni. Na sesjach też wszyscy o tym gadali, ściszając głosy na mój widok. Niczym wiadomości CNN cały ten koszmarny cyrk tłukł mi się po głowie na okrągło. I oczywiście nie mogłam dać po sobie poznać, że to mnie cokolwiek obchodzi.

      Wystarczyłaby najdrobniejsza wzmianka o tym, że była dziewczyna Mitcha cierpi, i media rzuciłyby się na wymarzony temat. Więc balowałam. Co wieczór widziano mnie albo na premierze jakiegoś filmu, albo w nocnym klubie, albo na jakimś szpanerskim wernisażu. Za każdym razem zapraszałam sobie do towarzystwa jakiegoś znanego faceta, który akurat był dostępny. Zed bardzo mi się przydał. W prasie ukazało się sporo zdjęć i dywagacji, czy jesteśmy oficjalnie parą. Robiłam to wszystko, bo nie miałam zamiaru pozwolić, by ktoś zobaczył, jak płaczę.

      – Nikt się tego nie dowie – zamruczałam pod nosem, dopijając „tonik”.

      – Pani makaron i sałata, proszę – powiedział mi wprost do ucha steward, pojawiając się znienacka.

      Rozłożył mi stolik, a jego kolega nakrył go serwetką i położył sztućce, zanim tamten postawił przede mną talerze.

      – Życzy sobie pani czegoś jeszcze?

      – Może kieliszek szampana? – Uśmiechnęłam się do niego.

      – Oczywiście.

      Sięgnął po moją niemal pustą szklankę, by ją zabrać.

      – Prosiłabym też o dolanie toniku, jeśli można.

      – Ależ oczywiście, panno D’Aplièse.

      Chryste, pomyślałam, mam już dość bycia „mną”. Nawet dziesięć tysięcy metrów nad ziemią udaję kogoś, kim nie jestem. Osobę wolną od używek, trzeźwą i opanowaną.

      Po makaronie zaaplikowałam sobie kolejną wódkę z tonikiem, a potem przerzuciłam wybór filmów. W połowie najnowszego Harry’ego Pottera (komedie romantyczne najwyraźniej nie były tu w modzie) zasnęłam i zbudziłam się, kiedy wszyscy mieli pogaszone światła nad sobą. Leżeli owinięci kocami, na wierzchu widać było pozapinane pasy. Wstałam i poszłam do toalety. Wracając, popatrzyłam na surrealistyczną scenerię kabiny, która w niebieskawym świetle wydała mi się jakimś kosmicznym laboratorium. Śpiący ludzie są tacy bezbronni, pomyślałam, sadowiąc się na miejscu, które pod moją nieobecność w sposób cudowny przekształciło się w łóżko. A jedynym, czego ja nigdy nie mogłam okazać, była właśnie bezbronność. Gdybym tylko zdradziła, że cierpię, media roztrąbiłyby żenujące szczegóły po całym świecie. Wszyscy, od Tallahassee po Tokio, kiwaliby głowami, mówiąc z satysfakcją, że można się było tego spodziewać, bo taka jest cena sukcesu.

      Możliwe, ale kiedy patrzyłam przez okno na światełka w dole, które musiały być Ameryką Południową, myślałam sobie, że przecież ja się o to nie prosiłam. Mnóstwo celebrytów, których poznałam, mówiło mi, że od dziecka marzyli o bogactwie i sławie. Ja marzyłam tylko o świecie, w którym nie czułabym się obca, gdzie byłabym u siebie. Tylko tego zawsze chciałam.

      *

      – Jezu, ale upał! Możemy zrobić przerwę? – spytałam reżysera.

      Była trzecia po południu. Słaniałam się już na nogach.

      – Jeszcze jedno ujęcie, Elektro, i pewnie będziemy mogli uznać, że na dziś koniec. Świetnie ci idzie, skarbie.

      Zaciskając zęby – bo nigdy nie złamałam swojej złotej zasady, że na planie mogę najwyżej trochę ponarzekać – ruszyłam po miękkim piasku plaży Ipanema i znów stanęłam w wyznaczonym miejscu. Makijażystka już na mnie czekała. Przypudrowała mnie mocniej, żeby zamaskować krople potu.

      – Gotowa! – oznajmiła, przekrzykując silny palący wiatr.

      – Dobra, Elektro! – ryknął reżyser przez megafon. – Trzy kroki naprzód, a potem masz unosić ręce, aż powiem „Cięcie”.

      Podniosłam kciuki na znak, że w porządku.

      – I… akcja!

      No i ruszyłam może z dwudziesty raz, modląc się w duchu, żeby to był już ostatni. Nareszcie mogłabym zdjąć z siebie tę białą szyfonową suknię z ogromnym kapturem, który powiewał mi za głową niczym spadochron, i lepiącą się do ciała halkę. Marzyłam, by rzucić się w fale morza kłębiącego się za mną.

      – Dobra, cięcie!

      Zatrzymałam się, czekając, aż sprawdzi, jak wyszło.

      – Słuchajcie, na dziś to koniec!

      Zdzierając z siebie powłóczysty strój, na chwiejnych nogach brnęłam do namiotu służącego za garderobę.

      – Ktoś ma ochotę na kąpiel? – spytałam, kiedy reżyser i Mariam zaglądnęli do mnie.

      – Nie jestem pewien, czy twoje ubezpieczenie obejmuje pływanie w morzu podczas sztormu – ostrzegł reżyser.

      – O, daj spokój, Ken. Widzę, że tam dalej nawet małe dzieci wchodzą do wody.

      – Może lepiej jutro po południu, jak skończymy? Potem z przyjemnością pozwolę ci się utopić – zażartował. – Właśnie przyjechał Joaquim, więc wszystko wygląda dobrze.

      – No dobra. Wracam do hotelu i tam wskoczę do basenu. A teraz wybacz, chciałabym się przebrać.

      – Jasne, skarbie.

      Ken wyszedł, a Mariam została. Podała mi butelkę wody.

      – Dobra robota – powiedziała z uśmiechem. – Widziałam, wyszło wspaniale.

      – Fajnie, zbierajmy się stąd – mruknęłam pod nosem. Obejrzałam się na swoją garderobianą i uśmiechnęłam się pięknie. – Dziękuję za dzisiejszą pomoc.

      – Cała przyjemność po mojej stronie.


Скачать книгу