Kim. Редьярд Киплинг
na południu. To ostatnie było sprawozdaniem R-17, które Mahbub zabrał z sobą za przełęczą Dora i przyniósł w zastępstwie R-17, gdyż ów wskutek okoliczności od niego niezależnych nie mógł opuścić swego posterunku. Dynamit był rzeczą niewinną i błahostką wobec tego raportu C-25; a nawet człowiek Wschodu, mający wschodnie poglądy co do wartości czasu, zdawał sobie sprawę, że im prędzej dostanie się to do rąk właściwych, tym lepiej dla niego. Mahbub nie miał zbyt wielkiej ochoty umrzeć śmiercią gwałtowną, ponieważ czekało go kilka niedokończonych krwawych porachunków rodzinnych za granicą, a dopiero po ich załatwieniu zamierzał osiąść gdzieś na stałe jako mniej więcej cnotliwy obywatel. Przez dwa dni po owym przybyciu nie przekroczył ani razu bramy seraju, tylko sterczał na widoku ludzkim, wysyłając telegramy to do Bombaju, gdzie umieścił część swych pieniędzy, to do Delhi, gdzie jego wspólnik, z tego co on plemienia, sprzedawał konie ajentowi państewka radżputańskiego, to znów do Umballi, gdzie jakiś Anglik natarczywie domagał się rodowodu białego ogiera. Uliczny skrybent, umiejący po angielsku, układał świetne telegramy, jak np.: Creighton, Laurel Bank, Umballa, Koń jest arabski, jak już donoszono. Zmartwiony opóźnieniem rodowodu, który tłumaczę. Później pod tymże adresem: Bardzo zmartwiony zwłoką. Rodowód poślę. Do wspólnika w Delhi telegrafował: Lutuf Ullah. Telegrafowałem dwa tysiące rupij twój rachunek bank Luchmana Naraina. Były to sprawy czysto kupieckie, lecz każdy z owych telegramów był wielokrotnie omawiany przez ludzi postronnych, snadź bardzo w tym zainteresowanych, jeszcze zanim dostały się na stację kolejową, zaniesione przez głupkowatego Baltisa, który wszelkim ludziom pozwalał odczytywać je po drodze.
Gdy Mahbub Ali, mówiąc własnym jego obrazowym językiem, zamącił źródła dociekań kijem ostrożności, spadł mu na kark Kim, jakby z nieba zesłany – więc równie sprytny, jak nieliczący się z niczym koniarz, nawykły do korzystania z wszelkich ryzykownych sposobności, zaprzągł go natychmiast do roboty.
Wędrowny lama i chłopiec z gminu, pielgrzymując po Indiach, kraju pielgrzymów, mogli na chwilę wzbudzić czyjeś zaciekawienie, lecz nikomu nie przyszłoby na myśl, by ich podejrzewać o cokolwiek, lub, co gorsza, ograbić.
Kazał sobie podać nową fajerkę do hookah i zamyślił się nad tą sprawą. Gdyby się to stało, co mogło się stać najgorszego, tj. gdyby chłopcu przydarzyło się jakieś nieszczęście, to świstek papieru nie mógł obwiniać nikogo. A sam Mahbub wolnym czasem29 udałby się do Umballi i – ryzykując nieco, że wzbudzi nowe podejrzenia – powtórzyłby ustnie swą opowieść osobom zainteresowanym.
Jednakowoż jądrem całej sprawy był raport R-17 i byłby to wyraźny pech, gdyby ów nie doszedł do rąk właściwych. Bądź co bądź, Bóg jest wielki, a Mahbub Ali miał przeświadczenie, że uczynił na razie wszystko, co się dało. Kim był jedyną w świecie istotą, która nigdy go nie okłamała. Byłoby to fatalną skazą w charakterze Kima, gdyby Mahbub nie wiedział, że wobec innych ludzi, dla własnych celów lub w interesach Mahbuba, Kim umiał łgać jak prawy syn Wschodu.
Następnie Mahbub Ali przetoczył się przez seraj ku bramie harpij, podmalowujących sobie oczy i zastawiających sidła na cudzoziemców, i zadał sobie niejaki wysiłek, by odwiedzić jedną z tych dziewek; jak miał powody przypuszczać, była ona osobistą przyjaciółką gładkolicego pandita kaszmirskiego, który zaczepiał prostodusznego Baltisa na drodze, dopytując się o telegramy. Był to ze strony Mahbuba postępek bardzo niedorzeczny; albowiem wbrew przykazaniom proroka oboje zaczęli pić wonną wódkę, przy czym Mahbub przedziwnie się strąbił, iż rozwarły się wrzeciądze ust jego, zaś następnie jął na chwiejnych od trunku nogach uganiać się za Kwiatem Rozkoszy, aż upadł jak długi na poduszki, gdzie Kwiatuchna z pomocą kaszmirskiego gładysza-pandita obszukała go jak najstaranniej od stóp do głowy.
Mniej więcej o tej samej godzinie Kim posłyszał ciche stąpania w opuszczonej stajni Mahbuba. Koniarz (rzecz dość dziwna!) nie zaryglował był drzwi, wychodząc, a ludzie jego, otrzymawszy całą owcę z łaski pana, święcili uroczyście dzień powrotu do Indii. Gracki młodzieniec z Delhi, uzbrojony pękiem kluczy, które Kwiat Rozkoszy odwiązała nieprzytomnemu od pasa, przetrząsnął każdą z osobna skrzynkę, tobołek, siennik i kulbakę należącą do Mahbuba, jeszcze dokładniej, aniżeli Kwiat i pandit obmacali samego właściciela.
– A ja sądzę – odezwała się pogardliwie Kwiatuchna w godzinę później, opierając się zgiętym łokciem na chrapiącym cielsku – że on jest po prostu tylko pospolitą świnią, afgańskim koniarzem, co myśleć nie umie o niczym, ino o koniach i kobietach. Zresztą on mógł to już dawno wysłać… jeżeli w ogóle było coś podobnego.
– Nie… to, co się tyczy pięciu królów, kryje się pewno przy samym jego czarnym sercu! – rzekł pandit. – Czy tam nic nie było?
Człowiek z Delhi, który wszedł w tej chwili, roześmiał się i poprawił zawój.
– Szukałem pod podeszwami jego pantofli, tak jak Kwiatuchna przemyszkowała jego odzież. To nie ten człowiek, ale ktoś inny. Przed moim wzrokiem mało co się ukryje.
– Oni nie mówili, że to ten sam człowiek – rzekł pandit w zamyśleniu. – Powiedzieli mi tylko: zbadaj, czy to on, ponieważ pokrzyżowano nasze zamysły.
– Ten kraj północny roi się od koniarzy jak stary chałat od wszy. Tam kupczą: Sikandar-chan, Nur Ali beg, Farrukh-szach… wszystko naczelnicy Kafilów – wtrąciła Kwiatuchna.
– Ci jeszcze tu nie zawitali – rzekł pandit – musisz ich później usidlić.
– Tfy! – ozwała się Kwiatuchna z głębokim obrzydzeniem, strącając ze swych kolan głowę Mahbuba. – Ale też haruję na te pieniądze! Farrukh-szach to niedźwiedź, Ali beg haraburda, a stary Sikandat-chan… o rety! No wynocha! idę spać. Ten wieprz ani się nie ruszy do białego dzionka.
Gdy Mahbub się ocucił, Kwiatuchna palnęła mu tęgie kazanie o grzechu pijaństwa. Azjaci ani okiem nie mrugną, gdy im się uda wywieść wroga w pole, atoli gdy Mahbub Ali przepłukał sobie gardło, przyciągnął pasa i zataczając się, wyszedł na świat, wyiskrzony jeszcze od zarannych gwiazd – niewiele brakowało, a byłby się zdradził.
– Ależ to szczenięcy kawał! – mówił sam do siebie. – Jak gdyby pierwsza lepsza dziewka w Peshawur już nie próbowała tej sztuczki! Ale wykonane było co się zowie! Teraz Bogu tylko wiadomo, ilu tam jeszcze po drodze jest takich, którzy mają polecenia, by zbadać mnie… może nawet nożem. Na tym więc stanęło, że chłopiec musi ruszyć do Umballi… i to koleją… gdyż pismo jest rzeczą naglącą. Ja pobędę sobie tutaj, przywalając się do Kwiatuchny i trąbiąc wino, jak przystało na koniarza afgańskiego.
Zatrzymał się koło stajni sąsiadującej z jego własną. Ludzie jego spoczywali, ujęci twardym snem – Kim i lama zginęli bez śladu.
– Wstawaj! – trącił jednego ze śpiących. – Gdzie poszli ci, którzy tu dzisiaj nocowali… ten lama i chłopiec? Czy co nie zginęło?
– Nie – stęknął parobek. – Stary wariat zerwał się za drugim pianiem koguta, mówiąc, że chce iść do Benares, i a ten brzdąc kajsi30 go wyprowadził.
– Przekleństwo Allacha na wszystkich niewiernych! – zaklął Mahbub siarczyście i wygramolił się do własnej stajni, mamrocząc coś pod nosem.
W istocie jednak to Kim zbudził lamę – Kim, który, przytknąwszy oko do dziury od sęka pozostałej w przepierzeniu, dostrzegł człowieka baraszkującego wśród skrzyń. Nie mógł to być zwykły złodziej, jeżeli przewracał listy, rachunki i siodła… ani też jakiś tam włamywacz, skoro nożykiem rozcinał po bokach podeszwy mahbubowych pantofli lub tak zręcznie wypruwał szwy w kulbakach. W pierwszej chwili Kim miał zamiar narobić rejwachu – wydając przeciągły okrzyk:
29
30