Ozimina. Wacław Berent
panowie? – piszczał cienko i wymachiwał rękami jakiś frasobliwie niespokojny osobnik. – Toż dyskusja się rozprasza! Proszę o głos w sprawie formalnej.
I zwracając się do korespondenta niemieckiego:
– Nie mamy wyrobienia parlamentarnego.
– Allerdings. Ja. Leider.33
Te twarde, z berlińska odbębnione słowa stropiły zupełnie nieświadomie wielomówny temperament zebrania. Nastała cisza.
– To-to! – podrzuciła się z basowym pomrukiem otyła osoba o rozlanych szeroko na kanapie brutalnie tłustych udach. – Muzea!… A tam jeszcze: i sztuki piękne!… W porę ktoś skoczył w arktyczne aż regiony. To są, panie, arktyczne regiony na dziś: te wasze muzea i sztuki piękne. I równo mi z tymi sztandarami na biegunach. Śmiech i wstyd! Ot, zrób który ekspedycję na powiat: popatrz, powąchaj! Sprawa krajowa ma być powszechną… Chyba! Nie?… Ot, któryś z sąsiadów już dobrze mówił: „a to drogi! a to szosy! – a to spławy! – a to melioracje! – a to kredyt rolny!”
Wyliczając to wszystko, trzymał sztywno do góry palec wskazujący, a raczej kusy pierst34 z ciężkim sygnetem herbowym. – Ot, wam dobro publiczne! Jest nad czym głowy suszyć i debaty wszczynać. A tamto? – zamyślił się i, opuszczając powoli wyroczny palec, kończył tonem minorowym: – Dobre, serdeczne słyszano tu mowy gorącej młodzieży. Szanuję młodzież i ja. Ale gdzie męże do rady?
Podrzuciwszy ciężkie ciało na dłoniach, dał nura w głąb kanapy, wystawiając na salę podeszwy krótkich nóg. W tej pozycji machnął wzgardliwie ręką:
– Człowiekowi nieraz za swój naród „wstydno”!
I tłusty pan przytłoczył sobą całą sprawę. Jak pierzyna wielka stłumił sobą gwary. Tylko na podtrzymanie jego autorytetu rozlegały się w ciszy już twarde i pewne siebie, wyzywające wprost chrząkania panów ze wsi. Milczano.
Gospodarz zwiesił z niesmakiem rybią wargę.
Gdy wąsal czerwony, siedzący obok tłustego pana, począł opozycyjnie trzeć grzbietem o kanapę. Jego autorytet nababa, mający ostatecznie rozstrzygnąć wszystko, czynił ciszę napiętą. Stary przede wszystkim splunął gromko w kraciastą chustkę, chrząknął, wreszcie jął mówić:
– Krowy są – zaczął od razu od najniedelikatniejszej aluzji do siebie, spoglądając zarazem i na hrabiego. – I dójek nie brak. Boję się tylko, że nas w dziurawe beczki wydoić pragną: każda tu sprawa głodna, każde cielę przepaściste. Głodnyś – sadowią cię przed misą i mówią: „Weź, bracie, ale jedną tylko krupkę, jedynieńką”. Co ja mówię! – kup sobie krupkę, powiadają, ale jedną, nie śmiej więcej! Myślę, gąb głodnych dziesięć posadź z takim nakazem u misy, każda inną krupkę wybierze: ta moja, pomyśli, najtłuściejsza. Zgody między nami, najmilejsi moi, nie będzie. I nie będzie nigdy zgody między nami o te krupki. Nad siły to i możności ludzkie. Gdyby na rady jawne przyszło, o krupki, najmilejsi, sprzeczalibyśmy się wiek cały. Najswarliwszym narodem na świecie uczynią.
Za czym wyjął z kieszeni kraciastą chustę, strzepnął szeroko, ujął pośrodku garścią i ukrył w nią nos wielki. I trąbiąc przeraźliwie długo, przemagał w tym ukryciu twarzy swe wzburzenie wobec tak uporczywego wpatrzenia się ludzi. Wreszcie wychylił twarz czerwoną zza chusty i podgarnął chmurnie wąsa. A że ludzie wciąż jeszcze oczu z niego nie spuszczali, jakby oczekując dalszego ciągu, więc się stary ofuknął:
– No, gadaj, który z panów wiesz lepiej!
Druga krowa, którą wydoić miano, stała tymczasem cierpliwie na uboczu: hrabia o długiej szyi darzył uprzejmym baczeniem każdego, kto tylko przemówił. Gospodarz, cierpki i niezadowolony z obrotu dysputy, prosił tymczasem panów o powrót do gabinetu: tam miał nadzieję ująć rzecz w swoje dłonie; tu naprzykrzała się wciąż muzyka i raz po raz wchodził z salonu ktoś niepożądany.
Wszakże narada panów rozbijała się już w liczne gawędy grup.
Profesora zatrzymał suchotniczy pan, który tymczasem powrócił był do grona. Nazwał się Downar, Antoni Downar, podkreślał imię, jako niezmiernie ważne widocznie, i schwyciwszy jego rękę, ściskał mu ją gestem ponurego braterstwa – jak mason. Przed laty kilkunastu miał nawet zaszczyt przesłać mu swoją książkę. „Aha, także uczony!” – tłumaczył sobie profesor to dziwne powitanie.
Pan Downar westchnął:
– U nas, panie…
I splatając kościste palce o martwych, białych paznokciach, rzęził monotonnie o tym, jak to swego czasu sprzedał zaledwie kilka egzemplarzy swej książki, a wydał własnym nakładem. Ma już od lat sześciu gotowe dzieło O czytelnictwie w Anglii. W ostatnich czasach dopiero zajęli się wreszcie wydawnictwem tamci ludzie zacni, mówił, wskazując na wychodzących panów. Gdy dzieło ukaże się na półkach, nie omieszka przesłać je profesorowi.
Panowie uścisnęli sobie ręce.
– Głównie brak książek, profesorze! Bo zresztą robimy i my tutaj, co się da. Wydajemy encyklopedie…
– Jakież to? – przerwał profesor.
– Niezliczone i nieskończone – wtrącił z ubocza jakiś głos.
– Niech pan tak nie mówi – prosił łagodnie pan Downar, przeginając z trzaskiem długie palce. – Jest w tym tyle rzetelnej „pracy” w nieprzespanych nocach, po „czynności” biurowej. Niech pan powie o tym, komu należy – pan żyje z dziennikarzami… Właśnie dwaj moi niegdyś uczniowie pragną prosić pana o doradę – zwrócił się tymże żałosnym głosem do profesora.
„Mikulski” – „Bogdanowicz” – przedstawiło się wraz dwóch młodzieńców. Z bezładnego nieco wstępu dowiedział się profesor przede wszystkim, że młodzi panowie zdążyli już wydeptać bruki i omieszkać poddasza wszystkich stolic. Z nieustannych zaś komentarzy pana Downara i kłótliwych opowieści młodych wyrobił sobie rychło jaki taki obraz ich życia: oto młodzi panowie za swe ubóstwo, lichą schludność odzienia i nieukładność wschodnią lekceważeni wszędzie przez swych „burżuazyjnych” po Europie kolegów, napastowani brutalnie przez obcą policję, wycierali ławy po aulach wszystkich cudzoziemskich i pogardliwie wobec nich obojętnych duchowych „mater35”. Kryjąc się zaś ze swym niedostatkiem po stołecznych gettach wszelkiej biedy, nasiąkali – jak przypuszczał – nie tyle kulturą, ile krzywdą i fermentem nędzarzy całego świata. W obecnej prośbie o doradę szło im o „studia społeczne” dla osłodzenia sobie omierzłej „techniki”, której uczą się dla chleba.
– Panie! – akompaniował im pan Downar westchnieniem – u nas trzeba być bohaterem, żeby „uprawiać pole nauki” – wołał, nie zapominając w swym wzburzeniu i o obowiązkowej kwiecistości wyrażenia, skoro mowa o nauce.
– Nauki? – powtórzył profesor mrukliwie, patrząc z ponurą niechęcią na „encyklopedystę” pana Downara za tych dwóch jego adeptów.
Tłusty szlachcic z Litwy baczył na to wszystko z daleka jednym okiem i uchem, wreszcie rozkiwał głowę, zasapał złośliwie i zanucił niespodzianie na nutę Tysiąc walecznych opuszcza Warszawę:
– Tysiąc zżydziałych włóczy się po świecie!…
– Panie! – nastąpił na niego pan Downar, z impetycznym trzaskiem swych poplątanych jakoś palców – panie, tą drogą dochodzi do nas dziś trzy czwarte niezarobkowej wiedzy. Tą drogą dojdzie kiedyś…
Zakasłał i nie mógł mówić dalej. Hrabiego zagadywała tymczasem zręcznie i zatrzymywała przed obrazami na ścianach osoba duchowna: ksiądz wielkomiejski w wytwornie skrojonej
33
34
35