Marsz weselny. Björnstjerne Björnson
porównania więcej niż się z pozoru wydaje, ale były to zapewne jeno plotki.
Mieli kilkoro dzieci, których dzieje nas nie obchodzą. Jeden tylko, najstarszy, Endrid, spadkobierca majątku, przeznaczony był na to, by świetność rodu okryć dalszym blaskiem. Odznaczał się, jak wszyscy w rodzie, wielką pięknością, ale w głowie miał tyle jeno, ile starczyło na „domowy użytek”, jak to często bywa z dziećmi aż nazbyt uzdolnionych rodziców.
Ojciec zauważył to zaraz i postanowił zapobiec temu brakowi przez wyśmienite wykształcenie. Z tego powodu wziął do domu nauczycieli i Endrid, zaledwie dorósł, musiał uczęszczać do szkoły rolniczej, której poziom właśnie w tym czasie uległ znacznej poprawie, a potem został wysłany do miasta.
Wrócił do domu jako cichy, nieco przemęczony naukami młodzieniec, ale nie przyswoił sobie miejskiej ogłady do tego stopnia, jak tego pragnął ojciec. W ogóle nie był zbyt pojętny.
Na tego dobrego chłopca zagięli parol zarówno kapitan, jak i pastor, ponieważ obaj mieli sporo córek. Jeżeli jednak, mając podobne zamysły, z coraz większą uprzejmością odnosili się do Knuta, to srodze się mylili. Myśl o ożenku syna z którąś z biednych, niemających pojęcia o wielkim gospodarstwie córek kapitana lub pastora ani na chwilę nie zagościła w głowie Knuta. Stąd też uważał za potrzebne ostrzegać syna przed czymś podobnym.
Było to zresztą zbędne, bo sam Endrid wiedział równie dobrze jak ojciec, że ich ród musi doznać wyniesienia w inny sposób, że musi wchłonąć w siebie krew innego rodu, równego im liczbą pokoleń i znaczeniem.
Na nieszczęście Endrid był młodzieńcem nieco niezręcznym i niezaradnym w tych sprawach, wskutek czego wszyscy poczęli odnosić się do niego z podejrzliwością. Rozniosła się fama, że rozgląda się on za dobrą partią, a jeśli komuś raz taką łatkę przyczepią, to chłop staje się podejrzliwy i ostrożny.
Endrid spostrzegł to od razu, bo chociaż nie był sprytny, odznaczał się wielką wrażliwością. Zauważył też, że miejski strój i – jak mówiono – cygańska mądrość nie wpływają bynajmniej korzystnie na poprawę jego położenia. Miał dużo szlachetności i uczciwego charakteru oraz subtelności, przeto przykrości doznane tu i ówdzie skłoniły go do stanowczego kroku. Wyzbył się miejskiego stroju i miejskiego sposobu wyrażania się i zaczął pracować u swego ojca jako zwyczajny parobek.
Ojciec zrozumiał to wszystko prędzej jeszcze od syna i poprosił żonę, by udawała, że nie spostrzega zmiany w jego postępowaniu.
Nie mówiła przeto z synem o małżeństwie. Nikt nie dał mu poznać, iż dostrzega zmianę, jaka w nim zaszła. Przeciwnie, ojciec zaczął go coraz bardziej wtajemniczać w swe plany powiększenia gospodarstwa i jego udoskonalenia, wprowadzał go z wolna w szczegóły i dawał wskazówki, tak że powoli cały zarząd przeszedł w ręce Endrida.
I ojciec nie pożałował tego. Endrid pracował, lata mijały, zaczynał już teraz trzydziesty pierwszy rok życia, powiększył majątek ojcowski, a zarazem nabrał doświadczenia, pewności i śmiałości w interesach. Przez cały ten czas nie uczynił ani jednej próby starania się o jakąś dziewczynę zarówno w sąsiedztwie, jak i w innych okolicach i rodzice zaczęli obawiać się, że może całkiem wybił sobie żeniaczkę z głowy.
Ale tak nie było. W sąsiedztwie mieszkała pewna rodzina dosyć zamożna, zaliczana do pierwszych rodów okolicy, której członkowie już niejednokrotnie przedtem wchodzili w związki małżeńskie z Tingvoldami. Była tam dziewczyna, z którą Endrid znał się dobrze jeszcze za lat dziecięcych i którą nawet lubił serdecznie. Niezawodnie z dawna już ją sobie upatrzył za żonę, gdyż w pół roku po jej konfirmacji zaczął się starać o jej rękę. Miała wówczas siedemnaście, a on trzydzieści jeden lat.
Randi – takie miała imię – nie wiedziała w pierwszej chwili, co ma uczynić. Zwróciła się do rodziców, a ci złożyli całą sprawę w jej własne ręce. Powiedzieli, że Endrid jest zacnym człowiekiem, co do majątku zaś, to nie znajdzie nigdzie bogatszego męża. Co prawda różnica wieku jest znaczna i nie wiadomo, czy podoła gospodarstwu na tak wielkim majątku oraz czy potrafi wżyć się w nieznane sobie stosunki. Sama musi to rozstrzygnąć i zadecydować – mówili – wszakże o nią samą tutaj wyłącznie idzie.
Randi wydawało się, że rodzice woleliby, aby takiemu konkurentowi dała odpowiedź przychylną, a nie odmowną. Sama zaś nie była zdecydowana, jak ma postąpić.
Udała się przeto do matki Endrida, wiedząc, że ta ją lubi. Była pewna, iż matka wie o zamiarach syna, spostrzegła jednak ze zdumieniem, że jest inaczej, że nie wie nic. Matka uradowała się tak bardzo, że najgoręcej zaczęła ją namawiać, by wyraziła swą zgodę na małżeństwo.
– Pomogę ci! – powiedziała. – Ojciec nie chce ani grosza, ma swego dosyć, nie chce też, by dzieci czekały na jego śmierć. Podział majątku nastąpi natychmiast, a mała cząstka z której żyć będziemy, przypadnie wam również po naszej śmierci. Widzisz przeto, że z naszej strony nie spotkają cię żadne trudności.
Tak, Randi wiedziała, że Astrid i Knut są to ludzie, którzy jej nie sprawią zawodu.
– A Endrid – dodała matka – jest dobry i rozsądny.
W istocie tak było i Randi nie obawiała się żadnych przykrości z jego strony. Nie była tylko pewna, czy potrafi podołać swym obowiązkom.
W kilka dni później wszystko zostało ułożone. Endrid był zadowolony i rodzice również. Rodzina narzeczonej zażywała szacunku, dziewczyna była piękna i rozumna, tak że pod tym względem stanowiła może najlepszą partię w całej okolicy.
Wesele, którego szczegóły uzgodnili rodzice obu stron, miało się odbyć tuż przed żniwami, bo nie było powodu zwlekać z tym długo.
Ale ludzie niewtajemniczeni w te sprawy patrzyli na wszystko w inny sposób. Sądzono powszechnie, że młoda, ładna dziewczyna „sprzedała się”. Była tak młoda, że zaledwo wiedziała, co znaczy małżeństwo, i stary Knut pchnął syna w konkury, zanim inni spostrzegli, że dziewczyna jest dojrzała. Wszystko przypisywano jego chytrości.
Coś niecoś z tej gadaniny doszło do uszu Randi, ale Endrid okazywał jej tyle miłości i czynił to w sposób tak pokorny niemal, że nie chciała z nim zrywać. Mimo to stosunki ich oziębiły się nieco. Rodzice słyszeli oczywiście te plotki i zawistne uwagi, ale udawali, że wszystko jest w porządku.
Wesele miało być szumne, może nawet dlatego, by zadać kłam pogłoskom, i samej Randi było to na rękę. Zaproszono oczywiście także zwykłych towarzyszy Knuta: kapitana, pastora i wójta z rodzinami i mieli oni wziąć udział w orszaku weselnym zdążającym do kościoła.
Z tego też powodu nie chciał Knut muzykantów. Uważał to za zwyczaj przestarzały i zanadto chłopski. Ale Astrid obstawała przy tym, by rodzinny marsz towarzyszył państwu młodym w pochodzie ślubnym w jedną i drugą stronę. Zanadto kochała ten marsz, by miała nie przypomnieć go sobie na weselu własnego syna.
Knut nie zawracał sobie zbytnio głowy „poezją” i temu podobnymi rzeczami, przeto zostawił żonie wolną wolę. Astrid dała zatem znać rodzicom Randi, by zamówili muzykantów i kazali im grać dawny marsz, który długo spoczywał w zapomnieniu, bo pokolenie ostatnie pracowało w ciszy, bez muzyki i śpiewek. Przyszedł jednak czas właściwy i marsz musiał wrócić do swych praw.
W dniu wesela padał niestety zimny, jesienny deszcz i muzykanci, odegrawszy marsza pod dachem w chwili wychodzenia orszaku, musieli pochować swe skrzypki. Wydobyli je z ukrycia dopiero, gdy usłyszano dzwony kościelne, a i tak musiał za każdym z nich stać chłopiec z parasolem. Skuleni pod tym nakryciem, trzęsąc się z zimna, rżnęli dzielnie starodawną melodię.
Naturalnie w tych warunkach, w gęstym, mokrym powietrzu nie mógł marsz rozbrzmiewać wesoło, a także orszak ślubny bynajmniej nie był w radosnym nastroju. Pan młody siedział