Marsz weselny. Björnstjerne Björnson
kościołem był wielki tłum. Wszyscy zbiegli się, by widzieć wspaniały orszak weselny. Na widok zajeżdżających rozległy się śmiechy, zrazu ciche, potem coraz śmielsze i głośniejsze.
Przed udaniem się do kościoła musiano nieco uporządkować stroje. Wozy stanęły przeto przed wielkim budynkiem. Pod jego ścianą stał właśnie przekupień wędrowny, wesoły drapichrust imieniem Aslak. By lepiej widzieć, wlazł on na wóz siana wsunięty pod przybudówkę dla ochrony przed deszczem. W chwili kiedy pannę młodą zsadzono z wozu, Aslak roześmiał się i zawołał głośno:
– Niech mnie diabli porwą, jeśli stary Ole Haugen ma dzisiaj za grosz radości, słysząc swój marsz weselny!
Ludzie roześmieli się, przeważna4 część uczyniła to skrycie, ale tym lepiej zrozumieli wszyscy, o co idzie Aslakowi i co znaczy jego powiedzenie.
Kiedy rozebrano pannę młodą z całej masy chustek, spostrzeżono, że była blada. Płakała, próbowała się uśmiechać, znowu wybuchała płaczem i na koniec oświadczyła krótko i węzłowato, że nie pójdzie do kościoła.
Nastało zamieszanie, a Randi musiano położyć do łóżka, gdyż dostała takiego ataku płaczu, że wszyscy zatrwożyli się o jej zdrowie. Rodzice stali u jej łoża i kiedy ich poprosiła, by jej nie zmuszali do ślubu, oświadczyli, że może czynić, co jej się podoba i co uważa za stosowne.
Nagle ujrzała Endrida. Nie widziała w życiu nikogo podobnie nieszczęśliwego, wprost bezradnie zrozpaczonego jak ten człowiek. Gdyby wykonała swój zamiar, zniszczyłaby całą jego przyszłość. Obok niego stała matka. Nic nie mówiła i twarz jej nie drgnęła nawet. Ale łzy jedna za drugą toczyły się po jej policzkach i patrzyła bez przerwy na Randi. Wówczas dziewczyna podniosła się na łokciach, przez chwilę patrzyła przed siebie, łkając cicho, a potem rzekła:
– Nie… nie… pójdę… zaraz pójdę!
Padła znów na łóżko, płakała przez chwilę gorzko, potem jednak wstała. Prosiła tylko, by nie grano marsza i w ogóle nic, a życzeniu jej stało się zadość. Odprawiono zaraz muzykantów, ale źle uczyniono, bo wmieszawszy się w tłum, przyczynili się oni do tym gorszego plotkowania.
Bardzo ponuro wyglądał orszak weselny udający się do kościoła. Deszcz sprawił, co prawda, że zarówno panna młoda, jak i pan młody mogli ukryć swe oblicza przed ciekawą gawiedzią aż do samych drzwi kościelnych. Czuli jednak, że idą jak gdyby przez pletnie i że również dla członków orszaku takie wystawianie się na pośmiewisko musi być bardzo przykre.
Grób starego Olego Haugena, słynnego muzykanta, znajdował się w pobliżu drzwi kościelnych. Istniała cicha umowa wśród mieszkańców doliny, że grób ten powinien być stale utrzymywany w porządku. Toteż gdy stara kolumna zdobiąca go zbutwiała, jeden z potomków grajka postawił na grobie nową. Kolumna miała na szczycie ozdobę w kształcie koła, gdyż tak zarządził sam Ole. Grób stał w miejscu słonecznym i rosły na nim bujnie polne kwiaty.
Odwiedzający kościół stawali przy tym grobie z zaciekawieniem. Słyszeli bowiem, że pewien botanik, który na koszt państwa zbierał wszystkie kwiaty i rośliny w całej dolinie i na otaczających ją górach, znalazł na tym grobie takie gatunki, jakich niepodobna wykryć w obwodzie kilkunastu mil wokoło.
Miało to ten skutek, że chłopi spoglądający dotąd z pewną pogardą na to, co zwali po prostu zielskiem lub chwastem, patrzyli teraz na kwiaty z pewnego rodzaju szacunkiem, a nawet z radością. Niektóre z nich były rzeczywiście niezwykle piękne.
Kiedy młoda para przechodziła koło grobu, Endrid poczuł, że dłoń Randi zadrżała w jego uścisku. Wydało jej się bowiem, że Ole Haugen dnia tego wstał z grobu i stoi tuż koło niej jako duch. Rozpłakała się znowu, płacząc, weszła do kościoła i płakała jeszcze w chwili, gdy zajęła swoje miejsce.
W ten sposób, jak dawno pamiętali najstarsi, nie wchodziła do tego kościoła jeszcze żadna panna młoda.
Siedziała i czuła doskonale, że teraz potwierdza się głucha wieść krążąca wszędzie, iż się „sprzedała”. Niesłychany wstyd, jaki stąd spadał na rodziców, sprawił, że skamieniała na chwilę ze strachu i łzy przestały płynąć z jej oczu.
Ale przy ołtarzu jakieś słowo pastora opacznie zrozumiane wprawiło ją w straszne podniecenie i naraz przygnębiło ją to wszystko, czego doznała w ciągu tego dnia. Wydało jej się, że od tej pory nie będzie śmiała spojrzeć ludziom w oczy, a zwłaszcza własnym rodzicom.
Pod tym wrażeniem zostawała przez całą resztę dnia i nie mogła też siedzieć przy stole podczas uczty weselnej. Gdy ją prośbami i pogróżkami zmuszono, by zasiadła wieczorem do stołu, zepsuła nastrój całego towarzystwa i musiano ją w końcu położyć do łóżka.
Wesele, które miało trwać cały tydzień, skończyło się smutnie tego samego jeszcze wieczora.
– Panna młoda zasłabła! – tak powiedziano wszystkim.
Mimo że nikt w jej chorobę nie wierzył, było to jednak w całej pełni prawdą. Randi nie była zdrowa i nigdy już nie odzyskała zdrowia. Skutkiem tego dała życie chorowitemu dziecięciu.
Rodzice kochali je, oczywiście, bardzo, goręcej może nawet, niż gdyby było zdrowe. Oboje uważali, że choroba dziecka jest w pewnej mierze ich winą. Nie zajmowali się nikim i niczym poza swym maleństwem. Nie chodzili nawet do kościoła, bojąc się ludzi. Przez dwa lata pozostawił im Bóg tę pociechę, a potem pozbawił ich i tego.
Pierwszą myślą, która im wpadła do głowy po tym ciosie było to, że zapewne nadmiernie kochali swe dziecko i dlatego je właśnie stracili. Gdy niedługo potem przyszło na świat drugie, obawiali się otoczyć je swą miłością. Nie opiekowali się nim tak jak pierwszym dzieckiem. A dziecko, zrazu słabowite, stawało się coraz zdrowsze i było o wiele weselsze od poprzedniego. Nie mogli się oprzeć urokowi tego maleństwa. Nowa, czysta radość zrodziła się w duszy małżonków. Siedząc przy kołysce dziecka, zapominali o wszystkim, co zaszło. Kiedy miało dwa lata, Bóg zabrał je także do siebie.
Są na świecie ludzie, których troska czepia się ze szczególnym uporem. A trapi ona właśnie tych, którzy – zdaniem bliźnich – powinni być najszczęśliwsi. Endrid i Randi byli jak gdyby powołani do dawania świadectwa prawdziwej wierze i rezygnacji. Już dawniej odznaczali się nabożnością, zaś teraz oddali się wyłącznie opiece boskiej. Życie w Tingvoldzie płynęło cicho od dawna, teraz zapanowała tam cisza tak uroczysta, jak w kościele przed ukazaniem się kapłana. Pracowano tam niezmiennym trybem, a w godzinach odpoczynku modlono się i myślano o zmarłych. Tej monotonii nie przerwał fakt, że Randi niebawem powiła znowu dziecko. Dwaj poprzedni chłopcy zabrali ze sobą całą miłość rodziców, trzecie dziecko było i z tego powodu mniej pożądane, że było córeczką. Zresztą rodzice nie wiedzieli, jak długo pożyje. Ale zdrowie matki i pogoda, jaką się cieszyła przez całe niemal ostatnie dwa lata aż do śmierci drugiego chłopca, wyszły trzeciemu dziecku na dobre.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной,
4