Diuna. Frank Herbert
mg_04152d86-7b8c-5da9-844b-153828dc4ddf.jpeg" alt="Diuna - okładka"/>
Ludziom, których trudy wynoszą ponad idee w królestwo „tworzywa rzeczywistości” – ekologom krain bezwodnych, obojętnie gdzie i kiedy działają, niniejszy przyczynek futurologiczny w pokorze i z podziwem dla ich pracy poświęcam
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
Początek to czas dla podjęcia najsubtelniejszych działań, by wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Wie o tym każda siostra Bene Gesserit. Rozpoczynając studia nad życiem Muad’Diba, postaraj się więc najpierw osadzić go w czasie: urodził się w 57 roku Padyszacha Imperatora Szaddama IV. A szczególnie postaraj się osadzić Muad’Diba w miejscu: na Arrakis. Niechaj nie zwiedzie cię to, że urodził się na Kaladanie i tam przeżył pierwsze piętnaście lat. Arrakis, planeta zwana Diuną, pozostanie jego miejscem po wsze czasy.
– z Księgi o Muad’Dibie pióra księżnej Irulany
W tygodniu poprzedzającym ich wyjazd na Arrakis, gdy ledwie już mogli wytrzymać szaleństwo całej tej końcowej bieganiny, z wizytą do matki Paula przybyła pewna stara kobieta.
Była ciepła noc i zamek Kaladan, starożytna sterta kamienia od dwudziestu sześciu pokoleń służąca za dom rodowi Atrydów, tonął w aurze wystygłej łaźni, jaka spowijała go na zmianę pogody.
Kobietę wprowadzono bocznym wejściem przez sklepiony korytarz wiodący obok sypialni Paula, pozwalając jej zajrzeć na chwilę do leżącego w łóżku chłopca.
W świetle lampy dryfowej, przyciemnionej i spuszczonej nad podłogę, rozbudzony chłopiec zobaczył w drzwiach masywną postać kobiety stojącej o krok przed jego matką. Postać wiedźmowatej zjawy – włosy jak potargana pajęczyna kryły jej rysy w ciemności, oczy migotały jak klejnoty.
– Czy nie jest za mały na swój wiek, Jessiko? – spytała. Jej głos skrzypiał i brzęczał niczym rozstrojona baliseta.
– Jak wiadomo, Atrydzi późno zaczynają rosnąć, wasza wielebność – odparła delikatnym kontraltem matka Paula.
– Tak mówią, tak mówią – zaskrzypiała stara. – Jednak ma już piętnaście lat.
– Tak, wasza wielebność.
– Nie śpi i słucha nas – powiedziała kobieta. – Mały, chytry gałgan. – Zachichotała. – Ale tron wymaga chytrości. I jeśli on rzeczywiście jest Kwisatz Haderach… hmm…
Pośród cieni wokół łóżka Paul mrużył oczy. Wydawało mu się, że dwa błyszczące ptasie paciorki – źrenice staruchy – obserwując go, rozszerzają się i świecą.
– Śpij dobrze, mały chytrusku – powiedziała stara. – Musisz zebrać wszystkie siły na jutrzejsze spotkanie z gom dżabbar.
I wypchnąwszy jego matkę, zniknęła za drzwiami, zamykając je solidnym trzaśnięciem.
Paul leżał, zachodząc w głowę: „Co to takiego gom dżabbar?”.
W całym zamieszaniu przeprowadzki stara kobieta była największym dziwem, jaki oglądał.
„Wasza wielebność”.
I to, że do matki mówiła „Jessiko”, jak do zwykłej służebnej dziewki, a nie do tej, którą była: damy Bene Gesserit, książęcej konkubiny i matki książęcego syna.
„Może ten gom dżabbar to coś z Arrakis, o czym powinienem wiedzieć, zanim tam pojedziemy?” – zastanawiał się. Przesylabizował dziwne słowa:
– Gom dżabbar… Kwisatz Haderach.
Ileż jeszcze musi się nauczyć! Arrakis tak bardzo różniła się od Kaladanu, że aż kręciło mu się w głowie od nawału nowych faktów.
„Arrakis – Diuna – Pustynna Planeta”.
Thufir Hawat, mistrz asasynów ojca, mu to wyjaśnił: ich śmiertelny wróg, Harkonnenowie, dostali planetę w pseudolenno i siedzieli na niej przez osiemdziesiąt lat na mocy układu z kompanią KHOAM, pozyskując geriatryczną przyprawę – melanż. Teraz Harkonnenowie opuszczali Arrakis, oddaną w całkowite lenno rodowi Atrydów. Było to bezsprzeczne zwycięstwo księcia Leto. Jednakże, mówił Hawat, z tego powodu zagraża im śmiertelne niebezpieczeństwo, ponieważ książę Leto cieszy się popularnością wśród wysokich rodów Landsraadu.
– Popularny człowiek wzbudza zawiść potężnych – powiedział Hawat.
„Arrakis – Diuna – Pustynna Planeta”.
Paul zapadł w sen, który przeniósł go do arrakijskiej jaskini. Dookoła w mdłym świetle lumisfer snuł się tłum milczących postaci. Było tam uroczyście jak w katedrze, a on wsłuchiwał się w szmer spadających kropli wody: kap… kap… kap… Nawet śniąc, wiedział, że gdy się obudzi, będzie wszystko pamiętał. Nigdy nie zapominał snów będących przepowiedniami.
Sen się rozwiał.
Na wpół rozbudzony, świadom ciepła własnego łóżka, Paul rozmyślał i rozmyślał. Ten świat zamku Kaladan, bez zabaw, bez rówieśników… Może i nie warto żegnać go z żalem. Jego nauczyciel, doktor Yueh, napomknął, że na Arrakis nie przestrzegano zbyt rygorystycznie klasowego faufreluches. Na planecie znaleźli schronienie ludzie pustyni, nieuznający nad sobą kaidów ani baszarów: ludzie lotne piaski, zwani Fremenami, pomijani we wszystkich rejestrach Cenzusu Imperialnego.
„Arrakis – Diuna – Pustynna Planeta”.
Odczuwając niepokój, Paul zdecydował się na jedno z ćwiczeń koncentracyjno-relaksacyjnych, jakich nauczyła go matka. Trzy pospieszne oddechy wyzwoliły reakcję: porwał go swobodny strumień świadomości… teraz świadoma koncentracja… zwiększyć przepustowość aorty… uniknąć mechanizmu podświadomej dekoncentracji… być świadomym świadomie… wzbogacona krew płynie wartko do przeciążonych obszarów ciała… sam instynkt nie wystarczy do pokonania progów pożywienia, bezpieczeństwa, wolności… świadomość zwierzęcia nie wykracza poza daną chwilę ani nie sięga idei, że jego ofiary mogą wyginąć… zwierzę niszczy, nie tworzy… jego popędy trzymają się progu doznań zmysłowych i unikają percepcji… człowiek potrzebuje siatki percepcyjnej, przez którą patrzy na swój wszechświat… kierowana wolą świadoma koncentracja, oto co tworzy ową siatkę… przepływ impulsów nerwowych i krwi daje ciału integralność zgodną z najgłębszą świadomością potrzeb komórki… wszystkie rzeczo-komórko-istoty są nietrwałe… trzeba osiągnąć trwałość obiegu świadomości…
Jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze przewijała się ta lekcja w swobodnym strumieniu świadomości Paula.
Wyczuwszy przez zamknięte powieki, że żółte promienie świtu dotknęły parapetu, otworzył oczy i zapatrzony w znajomy ornament światłocieni na suficie sypialni, przysłuchiwał się podjętej na nowo krzątaninie i hałasom w zamku.
Uchyliły się drzwi od korytarza i zajrzała matka. Czarna wstążka przytrzymywała jej miedzianobrązowe włosy otaczające owalną twarz, niewzruszone zielone oczy patrzyły z powagą.
– Nie śpisz – powiedziała. – Wyspałeś się?
– Tak.
Obserwując jej wysoką postać, kiedy wybierała mu ubranie z szafy, zauważył oznaki napięcia w ramionach. Ktoś inny by to przeoczył, ale ona wyćwiczyła go w metodzie Bene Gesserit – w najdrobniejszych niuansach postrzegania. Odwróciła się do niego, trzymając półurzędową marynarkę. Tę z czerwonym jastrzębiem Atrydów nad kieszenią na piersi.
– Pospiesz się – ponagliła go. – Matka wielebna czeka.
– Śniła mi się kiedyś – powiedział Paul. – Kto to jest?
– Była moją nauczycielką w szkole Bene Gesserit. Obecnie jest prawdomówczynią Imperatora. I… – zawahała się – Paulu, musisz jej opowiedzieć swoje sny.
– Opowiem. Czy to dzięki niej mamy Arrakis?
–