Diuna. Frank Herbert
Dowiesz się… już wkrótce.
Zdumiał go lęk w jej głosie.
– Matka wielebna oczekuje cię w moim saloniku – powiedziała Jessika, nie odwracając się. – Pospiesz się, proszę.
Matka wielebna Gaius Helena Mohiam siedziała na wyściełanym krześle, obserwując zbliżającą się matkę z synem. Okna z jej prawej i lewej strony wychodziły na południowe zakole rzeki i zielone pola uprawne włości Atrydów, lecz matki wielebnej nie interesowały krajobrazy. Tego ranka odczuwała swoje lata i było to coś więcej niż tylko drobna dokuczliwość. Winiła za to podróż i kontakty z tą obmierzłą Gildią Kosmiczną z jej sekretami, ale czekające ją tutaj zadanie wymagało osobistego zaangażowania Bene Gesserit jasnowidzącej. Nawet prawdomówczyni Padyszacha Imperatora nie mogła się uchylić od odpowiedzialności, kiedy wzywały obowiązki.
„Piekło by pochłonęło tę diablicę Jessikę! – pomyślała. – Gdybyż urodziła nam córkę, jak miała nakazane”.
Jessika zatrzymała się trzy kroki przed krzesłem i lekko dygnęła, ledwie muskając rąbek sukni lewą dłonią. Paul wykonał oszczędny ukłon, którego nauczył się od swego instruktora tańca na wypadek, gdy nie jest się pewnym pozycji drugiej osoby.
Subtelności powitania chłopca nie uszły uwagi matki wielebnej.
– Jest ostrożny, Jessiko – powiedziała.
Palce Jessiki dotknęły ramienia Paula, a potem zacisnęły się na nim. Przez moment czuł w nich pulsowanie strachu. Opanowała się w mgnieniu oka.
– Tak go nauczono, matko wielebna.
„Czego ona się boi?” – nie mógł zrozumieć Paul.
Stara kobieta zmierzyła go krótkim, taksującym spojrzeniem: owal twarzy Jessiki, ale kości masywne… włosy to krucza czerń księcia, za to brwi po dziadku ze strony matki, którego imienia nie wolno wspominać, jak również ten cienki, dumny nos. Kształt zielonych, hardo spoglądających oczu jak u Starego Księcia, nieżyjącego dziadka ze strony ojca.
„Tak, był kiedyś mężczyzna doceniający potęgę brawury, nawet w śmierci” – pomyślała matka wielebna.
– Nauka to jedno – powiedziała – a pierwiastek pierwotny drugie. Zobaczymy. – Starcze oczy spojrzały twardo na kobietę. – Zostaw nas samych. Zalecam ci medytacje.
Jessika zdjęła dłoń z ramienia Paula.
– Wasza wielebność, ja…
– Jessiko, wiesz, że to musi się stać.
Paul, zaintrygowany, podniósł oczy na matkę.
– Tak… Oczywiście – powiedziała, prostując się.
Z kolei chłopiec popatrzył na matkę wielebną. Uprzejmość i wyraźny strach matki przed tą staruchą nakazywały ostrożność. Gniewał go jednak lęk, który wyczuwał w matce.
– Paulu – Jessika odetchnęła głęboko – próba, do której za chwilę przystąpisz… jest dla mnie ważna.
– Próba? – Spojrzał na nią.
– Pamiętaj, że jesteś synem księcia – powiedziała.
Odwróciła się gwałtownie i wymaszerowała z pokoju wielkimi krokami z suchym szelestem sukni. Drzwi zatrzasnęły się za nią.
Tłumiąc gniew, Paul stanął twarzą w twarz ze starą kobietą.
– Czyż odprawia się lady Jessikę jak służebną dziewkę?
Uśmiech zadrgał w kącikach pomarszczonych ze starości ust.
– Lady Jessika była, chłopcze, moją służebną dziewką w szkole czternaście lat. – Pokiwała głową. – I to w dodatku dobrą. A teraz podejdź tu!
Rozkaz był jak cięcie biczem. Posłuchał, zanim zdał sobie z tego sprawę. „Używa na mnie Głosu” – pomyślał. Zatrzymał się na skinienie kobiety przy jej kolanach.
– Widzisz to? – zapytała.
Z fałd togi wydobyła zielony metalowy sześcian o boku około piętnastu centymetrów. Odwróciła go i chłopak zauważył, że w miejscu jednej ściany jest otwór – czarny i dziwnie straszny. Ani odrobina światła nie przenikała owej ziejącej czerni.
– Włóż prawą dłoń do pudełka – nakazała.
Strach przeszył Paula. Zaczął się cofać, ale usłyszał głos starej:
– To tak się słucha matki?
Zajrzał w błyszczące ptasie źrenice. Powolutku, pod wpływem wewnętrznego przymusu, któremu nie potrafił się przeciwstawić, włożył dłoń do pudełka. Najpierw poczuł chłód, kiedy czerń zamknęła się na niej, następnie gładki metal pod palcami i mrowienie, jakby dłoń mu zdrętwiała.
Rysy starej kobiety przybrały drapieżny wyraz. Podniosła prawą rękę znad skrzynki i zatrzymała ją przy szyi Paula. Dostrzegł w niej błysk metalu i począł się odwracać w tym kierunku.
– Nie ruszaj się! – warknęła.
„Znowu używa Głosu!”
Skoncentrował się ponownie na jej twarzy.
– Trzymam przy twej szyi gom dżabbar – powiedziała. – „Gom dżabbar” znaczy „wróg ostateczny”. To igła z kroplą trucizny na czubku. Aaach! Nie ruszaj się, bo poczujesz jej działanie.
Paul próbował przełknąć ślinę, ale miał sucho w ustach. Nie mógł odwrócić wzroku od pomarszczonej starczej twarzy, błyszczących oczu i bladych dziąseł nad srebrzystymi zębami z metalu połyskującymi przy każdym słowie.
– Syn księcia musi się znać na truciznach – powiedziała. – To znak naszych czasów, co? Musky do zatruwania napojów, aumas do zatruwania jedzenia. Trucizny natychmiastowe, powolne i wszystkie pośrednie. Oto nieznana ci trucizna: gom dżabbar. Zabija wyłącznie zwierzęta.
Duma przemogła w Paulu strach.
– Ośmielasz się sugerować, że książęcy syn jest zwierzęciem? – zapytał.
– Sugeruję, powiedzmy, że możesz być człowiekiem – odparła. – Spokojnie! Ostrzegam, byś nie próbował się wyrywać. Stara jestem, lecz moja ręka zdąży wsadzić ci tę igłę w szyję, nim uciekniesz.
– Kim jesteś? – wyszeptał. – Jak zwiodłaś moją matkę, że zostawiła mnie z tobą samego? Przysłali cię Harkonnenowie?
– Harkonnenowie? Co też ty wygadujesz! A teraz bądź cicho.
Suchy palec dotknął jego szyi i Paul opanował odruch, by odskoczyć.
– Dobrze – powiedziała. – Przeszedłeś pierwszą próbę. A oto, jak wygląda reszta: jeśli wyjmiesz dłoń z pudełka, umrzesz. To jedyna zasada. Trzymaj dłoń w środku, a będziesz żył. Jeśli ją zabierzesz, umrzesz.
Chłopiec zaczerpnął tchu, by uspokoić drżenie.
– Gdy krzyknę, służba dopadnie cię w parę sekund i to ty umrzesz.
– Służba nie przekroczy drzwi, bo twoja matka stoi za nimi na straży. Możesz mi wierzyć. Ona przeszła tę próbę. Teraz twoja kolej. Czuj się zaszczycony. Nieczęsto poddajemy jej dzieci płci męskiej.
Zaciekawiony, Paul zdołał zapanować nad strachem. W głosie starej kobiety słyszał prawdę, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Jeśli matka stoi tam na straży… jeśli to naprawdę próba… Zresztą cokolwiek by to było, wiedział, że wpadł w pułapkę, którą stanowi ta dłoń przy jego szyi: gom dżabbar.