Złote sidła. Джеймс Оливер Кервуд
rzeczywiście, w kilkanaście minut później, usłyszał typowy, charakterystyczny szelest sunących po śniegu nart. Filip poczuł, jak krew napływa mu gwałtownie do głowy. Oto za parę minut ujrzy owego poszukiwanego zbrodniarza. Ułożył już sobie wcześniej cały plan działania. Okoliczności składały się dla Filipa nadspodziewanie pomyślnie. Gdyby Bram znajdował się w otoczeniu swych wilków, które w każdej chwili na znak swego pana gotowe były rzucić się na wroga, schwytanie Brama przedstawiałoby ogromne trudności. Ale w tej chwili wilki zajęte były upolowaną zdobyczą; Bram przechodzić będzie więc sam, nietrudno będzie go złapać.
Filip przystanął tuż za świerkiem, strzelbę postawił obok. W prawą rękę chwycił swój rewolwer służbowy. Z wytężonym wzrokiem czekał na zjawienie się Brama, który lada chwila powinien wracać tą samą drogą.
Ale w pustkowiach Barrenu nie można polegać ani na wzroku, ani na słuchu. Podczas gdy Filip szukał go wzrokiem po rozległej śnieżnej pustce, Bram zjawił się nagle, jakby spod ziemi, w odległości niespełna dwudziestu kroków od niego.
Filipa przeraził ten widok niespodziewany, tak bardzo, że ledwo powstrzymał okrzyk zdumienia.
W tej właśnie chwili Bram przystanął, wciągając pełną piersią powietrze i dysząc ciężko. Nadstawił uważnie głowę w kierunku, gdzie jego wilki wciąż ucztowały.
Bram był naprawdę olbrzymiego wzrostu; być może w półmroku nocy wydawał się jeszcze wyższy. Długie, zwichrzone kudły opadały mu na ramiona, brodę miał gęstą, krótką, a oczy lśniły w ciemnościach, zupełnie jak oczy kota. Wyraz twarzy na poły ludzki, na poły bydlęcy – jakiegoś stworzenia, co czuje, że na niego polują tak samo, jak ono poluje na inne zwierzęta. Na zawsze wryły się w pamięć Filipa rysy tej twarzy, twarzy jakiegoś szalonego straceńca, wyrzuconego poza margines ludzkości.
Nadeszła chwila ostateczna. Filip zacisnął mocno dłoń, w której trzymał kolbę rewolweru, i postąpił o parę kroków do przodu, wynurzając się z cienia.
Bram mógłby go już spostrzec, gdyby nie to, że właśnie odrzucił w tył swą ogromną głowę, uwalniając jednocześnie z piersi potężny, dziki okrzyk. Przypominało to jakiś przeciągły grzmot, przechodzący stopniowo w przerażające wycie, które z pewnością słychać było w odległości paru mil. Podobnego wycia Filip nie słyszał nigdy w życiu. Był to widocznie sygnał, za pomocą którego Bram, człowiek-zwierzę, zwoływał swych braci-wilków.
Nagle sygnał urwał się. Może jakiś instynkt ostrzegł Brama, że grozi mu niebezpieczeństwo. Zanim Filip zdążył zdecydować się na jakieś wystąpienie, Bram już niknął mu z oczu, sunąc po śniegu na swych nartach z nieopisaną szybkością. Równocześnie do uszu Filipa dobiegł jakiś niesamowity, szalony śmiech, ten sam śmiech, o którym z drżeniem opowiadał mu niedawno Piotr Breault.
Nie ruszając się z miejsca, Filip zaczął wołać głośno:
– Bram! Bram Johnson! Stój! Stój! W imieniu Jego Królewskiej Mości!
Bram usłyszał wołanie, nie przystanął jednak, tylko przyspieszył jeszcze bieg. Filip krzyknął ponownie:
– Bram, Bram Johnson!
A cała odpowiedź jaką usłyszał, to był grubiański szyderczy śmiech.
Filip podniósł ramię, nie celując zbyt uważnie, wystrzelił dwukrotnie w kierunku uciekającego. Kule przeleciały ze świstem koło samej głowy Brama.
– Bram! Bram Johnson! – krzyknął Filip po raz trzeci.
I tym razem wołanie nie odniosło żadnego skutku. Opuścił ramię, ścigając wzrokiem olbrzymią czarną sylwetkę uciekającego, która wkrótce rozpłynęła się w mrokach nocy.
I znowu Filip został sam wśród śnieżnego pustkowia. Teraz dopiero uprzytomnił sobie całą dziecinność swego zachowania. Wołał na Brama tak drżącym głosem, że tylko na śmiech się naraził. Z pewnością też Bram, spostrzegłszy, że ma do czynienia z niezdecydowanym, bojaźliwym przeciwnikiem, najpewniej wróci tu ze swymi wilkami.
Niespokojnie i lękliwie wpatrywał się w śnieżną przestrzeń, gdzie Bram zniknął mu z oczu. Wracając do zarośli, wśród których rozbił swój namiot, wspominał żałosny los kaprala Lee i jego towarzyszy. Czyżby i jego czekało coś podobnego?
Rozważał w myśli wszystkie możliwe szanse, bo Filip był jednak dzielnym człowiekiem i nigdy nie poddawał się rozpaczy. Zasiadł przy dogasającym i słabo już dymiącym ognisku, starając się uporządkować swe myśli i odzyskać zupełną równowagę umysłu.
Bram nie wydawał mu się strasznym. Bez wahania i bez trwogi podjąłby z nim walkę. Kurczowo zacisnął dłoń na kolbie rewolweru. Ale walka czeka go nie tylko z Bramem, lecz i z jego hordą wilków. Bram zapewne sam nie pokaże się mu na oczy; poszczuje na niego swe wilki, a sam śmiać się tylko będzie szyderczo. Tak samo było z kapralem Lee. Teraz, kiedy Filip go już odszukał i zdradził się przed nim ze swymi zamiarami, Bram z pewnością starać się będzie unieszkodliwić natychmiast swego prześladowcę, aby ratować własne życie.
Nagle przyszła mu pewna myśl do głowy. Bram przecież – tak jak go widział w mroku wieczorem – nie miał żadnej broni. Ta myśl napełniła go otuchą. Wdrapie się na drzewo, i wówczas będzie mógł stoczyć zwycięską walkę z całą hordą wilków. Wystrzela je wszystkie po kolei. Mając strzelbę, rewolwer i odpowiedni zapas amunicji, da sobie z nimi radę. Tylko trzeba mieć pewność, że rzeczywiście Bram nie posiada strzelby, bo w tym wypadku…
Podniósł porzucony poprzednio kożuch i okrył się nim. Do kieszeni schował naboje, tyle tylko ile się zmieściło. Następnie podszedł na skraj lasku; tam wybrał sobie gruby, sękaty świerk, rosnący na osobności.
Świerk ten nadawał się znakomicie na punkt obserwacyjny. Będzie mógł wystrzelać całą hordę. Ale, jeżeli Bram posiada strzelbę, wtedy świerk ten będzie dla niego znakomitym celem do strzału.
Bądź co bądź, należało się zdecydować. A Filip nie miał innego wyboru.
Rozdział VI. „Złapał Kozak Tatarzyna… ”
Filip czekał. W pewnej chwili spojrzał na zegarek: dochodziła północ, a więc czeka już dobrą godzinę. Najlżejszy nawet szmer, dochodzący czy to od Barrenu, czy z pobliskich zarośli, przejmował go nieopisanym lękiem. Przekonany był święcie, że Bram zjawi się ze swoją hordą niespodziewanie, wyrośnie jak spod ziemi, że nie posłyszy ani stąpania Brama, ani też ostrożnych kroków skradających się ku niemu wilków.
Dwukrotnie załopotał mu nad głową wielki puchacz śniegowy, a za trzecim razem puchacz ów rzucił się na przemykającego wśród zarośli zająca. Za każdym razem Filip pewny był, że nadchodzi już moment decydujący. Potem znów doleciał go pisk małych białych lisów, kręcących się tu i tam, ciekawych na wszystko, jak małe dzieci. Ilekroć posłyszał te piski, targany lękiem wdrapywał się coraz wyżej na drzewo. Wreszcie przyszła reakcja i pewne odprężenie nerwowe – tętno zaczęło mu bić spokojniej i regularniej.
Może jednak uniknie tego nieszczęścia, które sam sobie ściągnął na głowę? Może Bram przeląkł się strzałów do tego stopnia, iż nie ma odwagi pokazać się znowu. Teraz Bram nie wydawał mu się już takim strasznym potworem, jak to było w pierwszej chwili. Na jego wyniszczonej twarzy wycisnęła swe piętno rozpacz obłędna. Filip zaczął odczuwać pewną sympatię do tego nieszczęśliwego potwora.
Niewątpliwie Bram, który od lat nie żył dla świata i ludzi, popaść musiał w pewnego rodzaju obłęd pod wpływem tej okropnej samotności. Już i wilki Brama nie wydawały mu się teraz takie straszne, a polowanie na człowieka jakby straciło dla Filipa cały urok.
Przypomniał sobie znowu ową sieć ze złotych włosów. Nie, stanowczo nie! Te jedwabiste,