Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac. Gallet Louis
wystarcza mi to – podjął spokojnie Cyrano. – Ale podejrzewam, że ośmielając się podnieść oczy aż tak wysoko, musiałeś mieć w tym jakieś jeszcze wyrachowanie.
– Bynajmniej… Kochałem, wyznałem swą miłość i dość na tym. To był najwyższy i jedyny cel mojej ambicji.
– W takim razie, mój drogi, jesteś szaleńcem!
– Dlaczego? Składam hołd kobiecie, której wdzięk i piękność oczarowały mnie. To moja osobista sprawa. Co jej do tego, skoro mnie nie kocha?
– Przypuszczałem co innego.
– Co mianowicie?
– Przypuszczałem, że nie mogąc liczyć na to, aby panna Gilberta zniżyła się do ciebie, postarałeś się o środki wzniesienia się aż do niej.
– Nie chcę nikogo w błąd wprowadzać. Tak nie było i tak nie jest.
– Naprawdę?
– Upewniam pana. Więcej nawet: przysięgam panu.
– Tak więc – rzekł Cyrano głosem zdradzającym pewnego rodzaju zawód i jakby rozczarowanie – nie jesteś niczym więcej, tylko Cyganem, żebrakiem, może tylko cokolwiek odważniejszym od innych?
– Niczym więcej – poświadczył skromnie Manuel.
– I nie masz żadnej co do tego wątpliwości?
– To jest… zdaje mi się… – jąkał młodzieniec, dziwnie wzruszony i zmieszany tonem, jakim to pytanie było zadane.
Cyrano przysunął się doń z krzesłem.
– Opowiedz mi swoją przeszłość – rzekł głosem budzącym zaufanie. – Mówiłem ci już, jak się zdaje, że masz do czynienia z przyjacielem.
Manuel uśmiechnął się.
– Ach, Boże! – zaczął w sposób prawie żartobliwy – cóż może być ciekawego w moim życiu? Podobne ono do życia każdego z braci moich! Nieustanne włóczenie się z miejsca na miejsce; na przemian: nędza i dostatek; noclegi pod gołym niebem; dnie pochmurne, dnie słoneczne; suchy chleb przez cały miesiąc, obfite uczty przez tydzień, a na uwieńczenie wszystkiego: zupełna obojętność na los, która podwaja wartość szczęścia i pozwala przyjmować wesoło niedolę.
– To są ogólniki. Idźmy dalej.
– Cóż może być dalej!
– O przeszłości swej nicże nie wiesz22?
– Prawie nic.
– To „prawie nic” może mieć swe znaczenie. Wyjaśnij mi je.
– Prawdę rzekłszy, nie sądzę, abym należał do rodu Ben Joela.
Z piersi Cyrana wybiegło westchnienie ulgi.
– Na czym opierasz swą wątpliwość?
– Na wspomnieniach.
– Widzisz zatem, że coś pamiętasz z przeszłości.
– Cóż z tego! Jeżeli wypadkiem jestem podrzutkiem, któż mi zwróci moją rodzinę?
– Pewni ludzie – zauważył ze szczególnym naciskiem Cyrano – potrafią odnaleźć igłę w stogu siana. Pochlebiam sobie, że do tych ludzi należę.
Manuel zerwał się gwałtownie ze stołka. Oczy jego błyszczały, w piersiach szybko się podnoszących głośno kołatało serce.
– Panie, pan wiesz coś o tym?! – zawołał w uniesieniu. – Zaklinam cię: wyjaw mi to!
– Ciągnij dalej swe opowiadanie! – rozkazał zimno Sawiniusz.
– Cóż pan chce jeszcze usłyszeć?
– Wspomnienia twoje, najmniej znaczące dla ciebie, mogą mieć dla mnie wartość nieocenioną: decydującą.
Improwizator milczał przez chwilę, zbierając myśli. Potem rzekł:
– Rzeczą, która najtrwalej zapisała się w mojej pamięci, jest mieszkanie ojca Ben Joela. Przebywałem tam z jego synem, dzisiejszym towarzyszem włóczęgi, z jego siostrą Zillą, wówczas jeszcze maleńką, i z jednym jeszcze dziecięciem, które umarło w kilka lat później.
– Otóż to! A jak było na imię temu dziecięciu?
– Ben Joel wołał na nie: Samy; ja zaś, nie wiem dlaczego, nazywałem je Szymonkiem.
Cyrano „Nieustraszony”, który nie doświadczyłby wzruszenia przed ostrzami dwudziestu szpad, na dźwięk tego imienia pobladł i zadrżał. Zauważył to młodzieniec i zatopił w nim wzrok pełen ciekawości i niepokoju. Szlachcic nierad był temu, odzyskując więc natychmiast zimną krew, zapytał głosem zupełnie już spokojnym:
– Szymonkiem, mówisz? A czy przed tym dziecięciem i tymi Cyganami nie znałeś innych jeszcze osób?
– Gdy wytężam pamięć, majaczą mi się jeszcze przed oczami postacie jakichś starców i kobiet… dalej inne dzieci, starsze ode mnie… jedno zwłaszcza… szczupłe… z miną zawadiacką… z głosem pewnym siebie…
– Cóż to za dziecko?
– Niech pan zaczeka… – i Manuel jął pocierać czoło, zagłębiając się myślą w dalszych wspomnieniach. – To dziecko znajdowało się prawie nieustannie przy mnie i często… często biło mnie.
– Nie zapomina się nigdy tych, co nas bili – zauważył nawiasem Cyrano. – Kij jest niezrównanym środkiem na wzmacnianie pamięci.
– To dziecko biło mnie, a jednak bardzo je kochałem – ciągnął Manuel. – Jego imię?… Zdaje się, że przypomnę sobie to imię…
– Na Boga, wymień je! – zawołał Cyrano, zrywając się ze stołka.
Gdyby Manuel zwrócił był w tej chwili wzrok na poetę, dostrzegłby, że silnie dysząca pierś podnosi jedwab jego kaftana i że duże krople potu perlą się na jego czole.
Ale uwaga młodzieńca zajęta była czym innym.
Manuel zapomniał na chwilę o człowieku, którego miał przed sobą; myślał o sobie samym, o tym, czym był, o tym, czym mógłby być, i przeróżne fantastyczne obrazy snuły mu się przed pełnymi niepokoju, prawie obłąkanymi oczyma.
– Mówże! Czemu nie mówisz? – krzyczał Cyrano, ściskając z całej mocy jego rękę i potrząsając nią silnie, aby wyrwać młodzieńca z zamyślenia.
– Szukam w pamięci tego imienia – szeptał Cygan na pół nieprzytomnie. – Zdaje mi się chwilami, że już je mam na ustach, ale gdy chcę je wymówić, ulatuje i znika!
– Wytęż pamięć jak najmocniej!
– Mam je! – wykrzyknął wreszcie Manuel tryumfująco.
– Na koniec!
– To dziecię, które tak bardzo kochałem… ten towarzysz najwcześniejszych lat moich… nazywał się… tak, nie mylę się tym razem…
– Nazywał się?
– Sawiniusz!
Wykrzyknął to imię z pośpiechem, jakby obawiał się, żeby mu znów nie uleciało, a po chwili powtórzył je raz jeszcze powoli, sylaba po sylabie, chcąc upewnić się, że to te same dźwięki, które go kiedyś w dzieciństwie radowały.
Cyrano wyprostował się, już nie poważny i surowy, lecz promieniejący radością, zwycięski. Przyjazny uśmiech zjawił się na jego ustach; głos zadźwięczał wesoło i czule.
– Sawiniusz – rzekł, ściskając palce młodzieńca tak silnie, jakby je chciał skruszyć –
22