Cudna mieszczka. Gomulicki Wiktor Teofil
który był niezbędny, i językiem włoskim, który był modny. Wreszcie znała o tyle łacinę, że mogła była modlić się z książki łacińskiej i rozumieć w książkach polskich łacińskie sentencje.
Piękna, miła, rozumna i bogata, powinna była mieć wielu zalotników. Nie miała ich jednak. Szkodził jej właśnie nadmiar przymiotów. Był to kwiat zbyt wytworny, aby śmiano rękę po niego wyciągać. Przy tym za wiele w niej było tego, co byśmy dziś nazwali „idealnością”, a w czym podówczas nie smakowano.
– To święta… – mawiali jedni. – W ramki ją oprawić, lampką z Loretu100 oświetlić i modlić się do niej – z daleka…
– Szeligowie nie dadzą córki mieszczankowi – twierdzili inni – Baryczce chyba albo z Gissów któremu…
– Będzie, co przeznaczono! – kończyli starzy. – Przyjdzie taki, co dziewkę i wiano zabierze. Byle był nasz – boć szkoda bogactw takich za mury wypuszczać…
V. Będzie, co przeznaczono
– Siniora i sinorina101 pozwolą?…
Jednocześnie z tymi słowami ręka, jedwabnym rękawem opięta, wykonała ruch od chrzcielnicy do dwóch przeciskających się przez tłum niewiast i wyciągnęła ku nim białe, opierścienione palce, w wodzie święconej zmaczane.
Właśnie bowiem ręce niewiast ponad głowami tłoczących się w kruchcie osób wyciągały się w daremnym wysiłku w stronę marmurowej konchy, wodą ową napełnionej.
Jedna z tych rąk była rączką, druga rączyskiem. Pierwsza, w złotonitnej półrękawiczce, maleńka, wąska i zakończona paluszkami o rubinowych paznokietkach, należała widocznie do młodej i pięknej dziewczyny. Druga, całkowicie z futrzanego mieszka wydobyta, duża, koścista i żółtą, pomarszczoną skórą obciągnięta, była jedną z tych rąk bezpłciowych, jakie może mieć równie dobrze mężczyzna, jak niewiasta – pod warunkiem, że będą oboje starzy.
Przez chwilę troje tych rąk tkwiło nieruchomo w powietrzu. Potem rączka zaczepiona wykonała lękliwy ruch wstecz, ręka zaś zaczepiająca lekko zadrżała. Wreszcie kłopotliwą niepewność przecięło rączysko, które woskowymi palcami dotknęło najpierw ceremonialnie ręki, a następnie dotknięcie to – ciepłe jeszcze, rzec by można – przeniosło pospiesznie na rączkę. Dopełniwszy tego, wszystkie ręce powróciły do swych właścicieli, przy czym najpowolniej i najniechętniej dopełniła tego ręka w jedwabnym rękawie.
Działo się to w pewne słoneczne, niedzielne południe, zaraz jakoś po wyruszeniu sławetnego Balcera Szeligi w drogę.
Zaledwie ręka i rączysko wydostały się z tłoku i przed kościół wyszły, pozdrowiono je słowami:
– Służby moje waszmościankom oddaję. Niech będzie pochwalony!
Stary Drewno, rajca magistratu, w rozpiętej, suto szamerowanej delii102, podpierając się laską o wielkiej złotej gałce, do niewiast przystąpił.
– Na wieki! – odrzekły obie głosami cienkimi.
– Dworsko znalazł się lutnista – niech go kaci! – ciągnął stary, nogami ociężale suwając.
– Lutnista! – wyrwało się młodszej, w rodzaju westchnienia razem i zapytania.
Zaraz też zakaszlała, jakby chcąc wrażenie słowa nieumyślnego zatrzeć.
– Toć widziałem – powtórzył rajca. – Giano Baldi, śpiewak dworski, pierwszy lutnista farskiej kapeli103. Schodził właśnie z chóru, gdzie na Offertorium104 swe włoskie rulady odśpiewał…
– Stateczny jakiś kawaler – zauważyła przez nos druga. – Umie starość uszanować…
Znów zakaszlano – ale tym razem w sposób odmienny.
W parę dni później podagryczny maestro105, który Basię gry na lutni uczył, poprosił, by go na czas pewien od lekcji zwolniono. Tłumaczył się słabością i potrzebą kuracji, wreszcie przyrzekł, że przyśle zastępcę.
Zastępcą był Giano.
Do domu bogatego mieszczanina wślizgnął się pokorny, wpół zgięty i dla Basi prawie że obojętny, a natomiast afektem darzący Ofkę. Przyjęto go z atencją, należną artyście i dworzaninowi. Atencji okazał się godnym, umiał bowiem roztoczyć uroki człowieka światowego, popisać się wykształceniem, koligacjami świetnymi i zamożnością.
Ofkę ujął przede wszystkim dewocją wielką – równą niemal tej, jaką ona praktykowała. Pierwszy jego pokłon, gdy na lekcję przybywał, skierowany był w stronę obrazów świętych, którymi ściany mieszczańskiego domu gęsto były zawieszone. Relikwie nosił i ciotce ich udzielał. Mawiał z nią wiele o Rzymie, papieżu, o cudach, na które sam patrzył lub których doświadczyła jego rodzina. Jednego wieczoru wyznał jej poufnie, że się w każdy piątek biczuje.
Nawiasowo i jakby z niechęcią napomykał o swym bogactwie. Miał w bliskości Rzymu kopalnie marmurów, pod Neapolem winnice, w Wenecji pałac. Gdyby chciał, mógł był używać tytułu conte106. Do Warszawy sprowadziła go jedynie chęć poznania Zygmunta, „największego artysty pomiędzy królami”.
– Alem rozmiłował się w waszej stolicy – dodawał – i gdyby przeznaczenie chciało…
Nie kończył – spojrzenie wszakże jego dopowiadało: „Już bym się stąd nie ruszał…”.
Ofka była olśniona. Ile razy mistrz z uczennicą duety grywali, przenosiła oczy z jednego na drugie, jakby chciała promienie ich dusz w jedno ognisko zestrzelić.
Oporniejszą od Ofki okazała się inna kobieta w domu Szeligów przebywająca. Była to daleka powinowata, współwychowanka Basi. Uważano ją przez pół za sługę, przez pół za przyjaciółkę. Na imię jej było Dobra albo Dobruchna. Na kamienicy Balcerowej sumkę miała, przez matkę Basi zapisaną; tymczasem, by chleba darmo nie jeść, gospodarzyła w domu opiekunów. Do gospodarskich zajęć Ofka była za stara, a Basia za piękna.
Dobruchnie wymuskany grajek nie przypadł do smaku. Słuchając pochwał, przez Ofkę wyśpiewywanych, powtarzała:
– Juraś gładszy… Juraś poczciwszy… Juraś stateczniejszy…
Powtarzała to głośno przy wszystkich, powtarzała też samej Basi tylko, gdy w komnatce dziewiczej poufnie gwarzyły.
– Jurasiowi ciotka przekorna… – mówiła Basia w zamyśleniu.
– Ciotka nie matka! Zniewolić cię nie może…
– Ojciec jej słucha i stryjek jej słucha. Wszystkim jest. Alboż nie tak się zawsze dzieje, jak ona zechce?
– Bo ty się głosu swego wstydasz. Powiedz rezolutnie: chcę Jurasia – a Juraś twoim będzie.
Zapłoniona buzia dziewczyny kryła się wśród złotych haftów na krośnach rozpiętych. Usta jej milczały.
– Czyż ci Juraś nad wszystkich nie droższy? – nalegała powiernica.
Śliczne oczy szeroko się otwierały, a spojrzenie ich wskroś szybek w ołów oprawnych uciekało daleko. Błądziła wzrokiem po szczytach baszt obronnych, po zaroślach Kępy Polkowskiej, po łąkach i borach zarzecznych, aż wreszcie z ust jej wybiegało westchnienie i odpowiedź cicha:
– Nie wiem…
Złą było to wróżbą dla młodego Zawiślaka – gorszą pono od zakazu
100
101
102
103
104
105
106