Wspomnienia niebieskiego mundurka. Gomulicki Wiktor Teofil
nie, to nie! – przemawia wreszcie z flegmatyczną rezygnacją.
I przełożywszy tekę z jednej pachy pod drugą, odchodzi z wolna w swoją drogę.
Kozłowskiego zajęły tymczasem całkowicie wróble, których całe stadko zbiegło się do rozsypanego na ulicy obroku. Płoszy je swą teką, potem biegnie za spłoszonymi i pędzi je przed sobą, dopóki nie przefrunęły przez mur do ogrodu klasztornego.
O Piotrusiu i jego orzechach zupełnie zapomniał.
Do domu ma blisko, ale jak zawsze, nie idzie doń prostą drogą. W jednym miejscu przystanął, żeby przypatrzeć się mularzom44, pracującym przy budowie nowej kamienicy; w innym, żeby wypytać przekupkę o cenę gruszek, jabłek, śliwek, pestek dyni i ziarn45 słonecznikowych (kupować tymczasem nie chce – no i nie ma za co); w innym jeszcze, żeby postraszyć żydowskiego bachórka46 i ucieszyć się, widząc jak pada, fikając gołymi, tłustymi nożynami…
Nie wiadomo jak i kiedy znalazł się na moście staromiejskim. Wsparł się obiema rękoma o poręcz – wzrokiem melancholijnym ściga przepływające pod mostem fale.
– Może wolisz miód? – odzywa się nagle za jego plecami głos dziecinny, nieśmiały.
Jednocześnie wychyla się do niego pucołowata, rumiana twarzyczka z błyszczącymi poczciwie oczyma.
To Piotruś, który od wyjścia ze szkoły nie porzucał swego protektora, łażąc za nim w odległości kilku kroków po uliczkach i zaułkach miasteczka…
Na wspomnienie o miodzie Kozłowski oblizuje się.
– A bo ty, knocie, masz miód?… – odzywa się sceptycznie.
– Mam cały garnek.
– Nie gadaj!
– Jak Bozię kocham!
Kozłowski posępnieje.
– Ba! Cóż z tego! – mówi, na wodę patrząc. – I tak wiem, że mi nie dasz!…
– Dam, tylko przyjdź do mnie.
– Naprawdę dasz?
– Co nie mam dać! I orzechów dołożę.
Oczy Kozłowskiego nabierają nadzwyczajnego blasku. Błogo uśmiechnięty, rozrzewniony i oblizujący się, wpatruje się w malca, jakby nacieszyć się nie mógł jego widokiem.
– Kiedy tak – wybucha wreszcie – to… będę twoim przyjacielem!
– A ja twoim – jeżeli pozwolisz.
– Pozwolę!
Biorą się za ręce, potem za szyję i głośno, serdecznie się całują.
– Przyniosę ci „gumy strzelającej” – dodaje rozrzewniony Kozłowski.
Znów się całują.
– I trociczek!
Ponawiają uściski.
– I wiesz co? – oświadcza na zakończenie starszy. – Nie nazywaj mnie odtąd Kozłowskim…
– A jak?
– Mów do mnie po prostu: Koźle!
III. „Zabacuł”
– To zrobił z pewnością Zabacuł!
– Z tym Zabacułem wytrzymać już trudno!
– Powiedzcie Zabacułowi, że klasa to nie stajnia.
– Hej, Zabacuł! Zabacuł! może byś przyjść tu racuł47!
Od razu poznaje się, że „Zabacuł” nie jest nazwiskiem. Nikt nazywać się tak nie może. I w istocie, nazwisko chłopca, na którego tak wołają, brzmi zupełnie inaczej, choć również niezwyczajnie: Księżopolczyk.
Profesor Luceński, nauczyciel języka francuskiego, wielki wykpisz48, z upodobaniem przekręcający cudze nazwiska, odczytując listę uczniów mianuje tego „knota” coraz inaczej: Księży palczyk, Księży kolczyk, Książę Opolczyk, Konstantynopolczyk…
Klasa, choć każde z tych przekręceń śmiechem głośnym przyjmuje, żadnego nie raczyła adoptować. Klasa ochrzciła knota samodzielnie, dając mu przezwisko: Zabacuł.
Rozumie się, że to przezwisko nie powstało przypadkowo, że posiada swój właściwy rodowód.
Księżopolczyk jest synem ubogiego szlachcica zagrodowego, na pół chłopa. Jego ojciec wzbudził raz podziw wszystkich uczniów, przybywszy na dziedziniec szkolny podczas „pauzy”. Miał na sobie prostą włościańską49 sukmanę50, ale do jednej z pół tej sukmany była przyszyta maleńka blaszana szabelka – świadectwo otrzymanej niegdyś, od któregoś z królów polskich, nobilitacji51.
Młody Księżopolczyk, choć piastuje godność „knota”, jest sporym już, lat trzynastu, może nawet czternastu, wyrostkiem. Wieś często przysyła szkole takich, niekiedy starszych, wychowańców. Spóźnili się z nauką, bo musieli ojcu pomagać w polu, w stajni, w lesie, w oborze.
Zdrowi, krzepcy fizycznie, imponują z początku kolegom siłą ręki, zębów (podnoszą w zębach stolik, stojący na katedrze52), bark53 (obnoszą po czterech naraz malców, siadających im na ramionach i plecach) – potem jednak, poznawszy, że siłą pięści nie można wywalczyć nie tylko nagrody i pochwały, ale nawet promocji, tracą humor, przygarbiają się, mizernieją… Wówczas też odbywa się w nich stanowczy przełom, o całej przyszłości stanowiący. Jedni, z zimną, żelazną, prawdziwie chłopską zawziętością zabierają się całą siłą do nauki, „kują” po całych dniach i nocach, nie wiedzą, co zabawa i odpoczynek, i w końcu – wyrastają na dzielnych co się zowie ludzi. Inni po prostu – rejterują.
Znalazł się raz pomiędzy „knotami” wyrostek z wysypującym się już wąsem, wysoki, barczysty, z głosem dojrzałego już mężczyzny. Siedział na ostatniej ławce i kuł a kuł. Pomimo kucia, promocji nie otrzymał.
Po wakacjach przyjechał i jako drugoroczny pierwszoklasista, znów zabrał się do „kucia” – z mniejszym już zapałem. Wąs mu tymczasem sypał się coraz gęściejszy i twardszy.
Na Boże Narodzenie pojechał do domu – i już nie powrócił.
– Co się stało z Mosakowskim? – wypytywali na wszystkie strony malcy. – Dlaczego Mosakowski do szkoły nie wraca?
Nikt nie umiał na to odpowiedzieć.
Dopiero w połowie karnawału rzecz się wyjaśniła.
Ten sam profesor Luceński, przyszedłszy na lekcję w dobrym humorze i zabrawszy się do czytania listy, przy nazwisku Mosakowskiego zatrzymał się, głową pokiwał…
Klasa uszy nastawiła.
– Ach, Mosakowski!… – westchnął profesor. – Nie zobaczymy więcej Mosakowskiego! Już po Mosakowskim… Parole54!
– Co się z nim stało, panie pro…sorze? – zapytało kilku śmielszych, nie mogąc zapanować nad ciekawością i niepokojem.
– Nieszczęście!
– Co takiego?
– A cóż! Nie chciał się gałgan uczyć, od gramatyki uciekał, do pisania słówek lenił się, do geografii
44
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54