Bankructwo małego Dżeka. Janusz Korczak
czy to jest zupełnie własne. Inna sprawa: ubranie. Chociaż i ubranie, jeżeli się podrze, powinni zostawić podarte, a nie krzyczeć i kupować nowe. Ale prezenty powinny być już naprawdę własne. Jeżeli się złamie zabawkę albo chce podarować koledze, nie powinno obchodzić rodziców.
Aż Dżek nie miał innej rady, tylko poradził się Fila.
Wybrał dzień, kiedy Fil był smutny, bo pani kazała przyjść jego matce na nieprzyjemną rozmowę; pewnie dziś nie będzie żartował.
– Nie martw się, Fil, pani ci pewnie przebaczy.
– A już; cztery razy mi przebaczyła, ale zapomniała i mówi, że trzy. Czy ja im się każę śmiać? I co ja takiego powiedziałem? Jak pani mówiła, że Murzyni nie chcą być czarni, więc poradziłem, żeby pili dużo mleka, to może zbieleją. Dlaczego nie spróbować; przecież jak się je jagody, to się ma potem czarne usta i język. A te barany zaraz w śmiech – a pani na mnie.
– Słuchaj, tyś wtedy mówił o jakiejś książce ze sztukami.
– Aaa, Bosko czarnoksiężnik.
– Możesz mi ją pożyczyć na jeden dzień? Ja ci nie zniszczę.
– Nie ma już tej książki: ojciec ją w piec rzucił i spalił. Tam był taki doskonały przepis na fajerwerki. Wszystko można samemu robić: perfumy, atramenty różnych kolorów – jak łykać ogień, jak przewrócić szklankę do góry dnem, żeby się woda nie wylała, jak zagotować wodę w papierze, jak nożyczkami krajać szkło.
– I udawało ci się?
– Nie bardzo, bo się dopiero uczyłem. I mama mi przeszkadzała. Wiesz przecie, jak dorośli lubią wszystko przesadzać. Troszkę się coś zapali, to zaraz mówią: pożar.
– A zapaliło się?
– No, zapaliło się: ważna rzecz. Przecież sam ugasiłem.
– I poparzyłeś się?
– Jak się poparzyłem, to mnie bolało, a nie ojca.
Fil był rozżalony.
– Wiesz, Fil, bo z tą biblioteką. Myślę, żeby tak zrobić. Kupię trochę obrazków, wiesz – malowanki: aniołki, kwiatki, motyle – takie różne. I kto przeczyta pięć książek, dostanie obrazek. A kto przeczyta wszystkie książki albo kto będzie miał dziesięć obrazków, ten dostanie order.
– A skąd będziesz miał ordery?
– Są, ale drogie. One się jakoś nazywają – kotylionowe. Wiesz: ze złotego papieru. Nie widziałeś?
– Co nie miałem widzieć. Kotylionowe? Skąd wiesz, że się tak nazywają?
– Pytałem się w sklepie, jakeśmy się w wojsko bawili. Już dawno.
– Także frajerska nazwa. Czy to dla kotów ordery?
– Nie. Jakiś taniec tak się nazywa i panny dają kawalerom.
– Wariaty – zadecydował Fil.
– Ja bym kupił złoty papier, kupiłbym na wzór jeden kotylionowy order i może by pani pozwoliła na robótkach. Morris by potrafił – jak myślisz?
– Bo ja wiem: on robi ładne rzeczy; ale czy zechce?
– Nie szkodzi poprosić.
– Nie przypominam sobie – dodał Fil – ale w Bosko czarnoksiężniku musiało być także, jak się robi ordery. Bo tam wszystko było. A matka zaraz: „Oczy sobie wypalisz, oślepniesz, spalisz dom, do więzienia przez ciebie pójdę”. No, patrz tylko: tu trochę sparzone – już nawet nie znać. A serwetę siostra zacerowała. Słuchaj, Dżek, pomów z panią: ty jesteś przecież bibliotekarzem. Okropnie mi akurat teraz nie na rękę ta cała historia. Powiedz, że przez cały tydzień będę cicho siedział na lekcji – od poniedziałku, rozumiesz?
– Dlaczego nie od dzisiaj?
– Tak od razu nie mogę. Bo jak się nie wiedzie, to już cały tydzień jest jakiś – kotylionowy. Powiedz pani; co szkodzi, jak się trochę pośmieją? Mnie to pani już nie wypada przebaczyć, ale tobie uwierzy. Bo pani mnie lubi: jak nie jest zła, to też się lubi pośmiać. Wiesz, co pani powiedziała nauczycielowi śpiewów: że ja urozmaicam lekcję. Rozumiesz?
Fil wziął Dżeka pod pachę i siłą wepchnął do kancelarii.
– Tylko pamiętaj: spraw się dobrze.
I pani rzeczywiście – ostatni – już najostateczniejszy raz przebaczyła.
Potem był dzwonek, a na następnej przerwie Fil uczył klasę grać na zębach, więc nie miał czasu rozmawiać z Dżekiem.
Na zębach gra się w ten sposób, że się uchyla usta i paznokciami uderza się w zęby i można raz ciszej, raz głośniej – wygrywać wszystkie melodie. Właściwie nie Fil zaczął, tylko Barnum, który się nauczył od chłopca ze szkoły sto trzeciej. Ale Barnum grał tylko dla siebie, a Fil, uczeń Barnuma, utworzył naprzód kwartet, potem całą orkiestrę. Od trzeciego oddziału nauczył się drugi i czwarty. A potem już wszyscy umieli – i sam kierownik52 zapowiedział, że dosyć, bo będzie sadzał do kozy. Bo już naprawdę zanadto: na pauzie, na ulicy i rozumie się, na lekcjach – kto miał chwilę czasu, już nawet sam nie wiedział, tylko grał na zębach.
Dżek więc nie mógł dokończyć rozmowy z powodu zarazy. Bo kierownik powiedział, że to zaraza i jeśli nie odzwyczają się, mogą zgłupieć zupełnie.
Jakże szczęśliwy byłby Dżek, gdyby taka zaraza czytania książek ogarnęła oddział. Dżek otwiera szafę, a tu się wszyscy pchają.
– Mnie, mnie! Ja długo czekam! Ja pierwszy! Ja zamówiłem.
Dżek mówi:
– Nie mogę się rozerwać.
Zupełnie jak w składzie wędlin przed Wielkanocą.
Tak marzył Dżek, schodząc do szatni po lekcjach. A tu go nagle Fil trzasnął w plecy, że mało nie spadł ze schodów.
– Dżek, nie bój się, ja ci pomogę. Ty też masz ruchliwy umysł.
I robiąc po trzy stopnie zbiegł na dół.
No i masz: zacznij tu z takim.
Samotny i stroskany wraca Dżek do domu – i ani się domyśla, jaka go czeka wiadomość.
Wiadomość tak niezwykła, tak nadzwyczajna, że sprawie biblioteki nowy nadała obrót.
Ni mniej, ni więcej, tylko Dżek dostał pocztą dolara.
A z dolarem tak było:
Dżek ma dziadka w innym mieście. Mniejsza o to, jak się nazywa, bo też inaczej się pisze i inaczej czyta. Dość że ojciec matki, więc dziadek. I dziadek zaprosił go na wakacje do siebie, ale ojciec nie chciał, żeby Dżek jechał. Dżek był bardzo zmartwiony, bo dziadek ma tam sklep, a ojciec ich nie lubi. Dżek nawet wie za co, więc się nie napierał.
Bo jak jeszcze Dżeka nie było na świecie i ojciec jeszcze nie był mamusi mężem, bardzo dawno – więc ojciec chciał się z mamą ożenić, ale dziadek nie dawał. Bo mama była córką kupca i była bogata, a ojciec był zupełnie biednym robotnikiem, jeszcze nawet biedniejszym niż teraz. Długo dziadek nie pozwalał tatusiowi ożenić się z mamą, więc ojciec martwił się długo. Ale mama też chciała wyjść za mąż za ojca. Dziadek widział, że nie ma rady, no i pozwolił. Ale dziadek mamę kocha, a ojca tak sobie; a ojciec nie lubi rodziny mamusi, bo są zarozumiali.
Raz ojciec nawet pokłócił się z mamą – wtedy właśnie, kiedy powiedział, że na chleb i mydło zarobi dla rodziny. Wtedy było bezrobocie – i mama chciała, żeby wyjechać do tego miasta, gdzie mieszkają wszyscy krewni mamy. A ojciec nie i nie. Ojciec
52