Kiedy znów będę mały. Janusz Korczak
jakby kto ręką dotykał. Ale na niebie gwiazdy. I wszystko śpi. I tylko zapach pola i lasu.
Prędziutko mi ta godzina zleciała. Jeśli będę jeszcze nauczycielem, nigdy nie będę wyrywał ucznia, który ma zmartwienie. Niech myśli, niech się uspokoi, niech sobie odpocznie.
Aż drgnąłem cały, kiedy zadzwonili.
I zaraz zaczęli się czepiać:
– Dlaczego płakałeś? Co kierownik mówił?
Dorośli mówią, żeby się nie bić. Myślą, że się dla przyjemności bijemy. Owszem, są silni awanturnicy, którzy szukają zaczepki ze słabszym. Unikamy ich, ustępujemy. Ale to ich więcej rozzuchwala. Kiedy przebierze się miarka, musimy wreszcie dać nauczkę. Na szczęście nie ma ich wielu. Są oni trucizną, przekleństwem naszym. I śmieszne, że dorośli oskarżają wszystkich właśnie przez nich. Dorośli nie wiedzą, co to jest wtrącalski5 albo smoła6, który najłagodniejszego potrafi do wściekłości, do rozpaczy doprowadzić.
No, mam zmartwienie. Przecież każdy sam się domyśla, co kierownik mógł mi powiedzieć, jak go mało nie obaliłem. Po co się pytać?
– Co? Jak?
I żeby jeden. Nie. Od jednego się odczepiłeś, drugi podchodzi – i od początku. Przecież widzą, że nie chcę mówić. Nie znam się z nim, prawie z nim nie rozmawiam nigdy – i ten też:
– Wpadłeś na kierownika. Kazał ci pewnie przyjść z matką?
Nie pozwolą człowiekowi być smutnym. Tak długo będą leźli, aż ze smutnego zrobi się zły.
Pierwszemu odpowiadam spokojnie. Drugiemu zniecierpliwiony:
– Odejdź.
Trzeciemu:
– Odczep się!
Czwartego odpycham.
Teraz podchodzi Wiśniewski. Już rano nazwał mnie tajemniczym i wariatem. A teraz chce, żebym mu opowiadał.
– No co? Czego płakałeś? Bardzo cię zrugał? Trzeba było powiedzieć, że pchnęli.
– Jak chcesz, to sam sobie kłam – mówię.
I zaraz pożałowałem.
– Ooo, jaki prawdomówny! Patrzcie, chłopcy, Prawdziwca znalazłem!
Chcę odejść, a on zatrzymuje.
– Poczekaj, czego się tak spieszysz?
Nie puszcza, idzie obok i poszturchuje.
Wziąłem i odepchnąłem. A on jeszcze więcej.
– Tylko się znowu tak nie pchaj, bo to nie twoja szkoła. Myśli, że jak go pani pochwaliła, że zrobił jeden błąd, to mu się już wolno rozbijać.
W pierwszej chwili nawet nie wiedziałem, co wygaduje. Potem dopiero zrozumiałem.
Już podchodzę do drzwi, a on nie puszcza.
– Małe dzidzi – mówi. – Spłakał się dzidziuś. Popłakała się panieneczka.
I brudną łapą chce mnie po twarzy.
Już się zamachnąłem. A on silny, ten Wiśniewski. Ale taki już byłem zły, że wszystko jedno: co będzie, to będzie. Jakby się bójka zaczęła, i on by też dostał.
A teraz pytam się, co by powiedział kierownik, gdyby przypadkiem przechodził i zobaczył. Rozumie się, ja winien. Przecież już raz zwojowałem, teraz znów. Już mnie będzie pamiętał. Niech się potem coś stanie, zaraz będzie mnie podejrzewał.
Bom7 łobuz:
– Już ja ciebie znam. Już ty nie pierwszy raz.
Kiedy byłem nauczycielem, przecież tak samo mówiłem.
Ale na szczęście pani wchodzi do klasy, żeby sprawdzić, czy wyszli.
– Wyjdźcie, chłopcy! Idźcie sobie polatać.
A on, ten bezwstydny, jeszcze się skarży:
– Proszę pani, chciałem wyjść, a on mnie nie puszcza.
Takie poczułem do niego obrzydzenie, że tylko splunąć.
– No, idźcie już, idźcie!
Przymrużył jedno oko, tak jakoś usta wykrzywił i jak błazen, szeroko rozstawiając nogi, wyszedł, a ja za nim.
Na podwórko już nie wychodzę, tylko czekam, żeby się pauza skończyła.
Podchodzi Mundek. Popatrzał chwilę – i cicho:
– Nie chcesz wyjść się pobawić?
Mówię:
– Nie.
Znów postał, popatrzył, czy chcę z nim rozmawiać.
Ten co innego; mówię mu: tak i tak.
– Nie wiem, czy mi przebaczył.
Pomyślał chwilę.
– Musisz się przepytać. W złości tak powiedział. Wejdź do kancelarii – pewnie zapomniał.
I były rysunki.
Pani mówi, żeby każdy rysował, co chce: liść jaki albo zimowy krajobraz, albo co chce.
Biorę ołówek: co by tu narysować?
A nigdy się nie uczyłem. Jak byłem duży, też nie bardzo umiałem. W ogóle za moich czasów niedobre były szkoły. Surowo było i nudno. Nic nie pozwalali. Tak było obco, zimno i duszno, że kiedy się później śniła, zawsze się spocony budziłem i zawsze szczęśliwy, że sen, a nie prawda.
– Nie zacząłeś jeszcze? – pyta się pani.
– Myślę, jak zacząć.
A pani od rysunków ma jasne włosy i miły uśmiech. Spojrzała mi w oczy i powiada:
– No, myśl sobie, może co ładnego wymyślisz.
I sam nie wiem dlaczego, ale powiedziałem:
– Narysuję szkołę, jaka była dawniej.
– A ty skąd wiesz, jaka była?
– Ojciec mi opowiadał.
Musiałem skłamać przecież.
– Dobrze – mówi pani – to będzie bardzo ciekawe.
Myślę:
„Uda się czy nie uda? Przecież chłopaki też niewielcy malarze”.
Rysuję niezgrabnie, ale nic – najwyżej będą się śmieli. Niech się śmieją.
Są obrazy, które się składają z trzech: jeden we środku, a dwa po bokach. Każdy inny, ale stanowią całość. Nazywa się tryptyk taki obraz.
Podzieliłem stronicę na trzy części. Na środku narysowałem pauzę. Jak chłopcy się gonią, a jeden coś zbroił, bo nauczyciel rwie go za ucho, a on się wyrywa i płacze. A ten go trzyma za ucho i taką jakby szpicrutą wali po plecach. Chłopak nogę podniósł w górę, zupełnie jakby wisiał w powietrzu. A inni patrzą: głowy pospuszczali, nic nie mówią, bo się boją.
To było we8 środku.
Na prawo narysowałem klasę: jak nauczyciel daje linią łapy9. Tylko jeden lizuch10 z pierwszej ławki się śmieje, a innym żal.
A na lewo dają już prawdziwe rózgi. Chłopiec leży na ławce, woźny trzyma za nogi. A nauczyciel kaligrafii, z brodą, podniósł rękę do góry i rózgę. Taki mroczny, jakby więzienny obraz. Takie ciemne
5
6
7
8
9
10