Chłopi, Część pierwsza – Jesień. Reymont Władysław Stanisław
na kary pieniężne lub odsiedzenie w areszcie po dwa tygodnie.
Nie przyjęli wyroku, pójdą do apelacji.
I tak głośno zaczęli wykrzykiwać na niesprawiedliwość, bo las był wspólny, serwitutowy, aż sędzia skinął na Jacka, i ten zagrzmiał:
– Cichojta, cichojta, bo tu sąd, nie karczma.
I tak szła sprawa za sprawą, kieby skiba za skibą, równo i dość spokojnie, czasem tylko podnosiły się skargi abo chlipanie, abo i przekleństwo, ale te Jacek wnet przyciszał.
Z izby ubyło nieco ludzi, ale w ich miejsce przybyło tyle nowych, że stali zbici kieby w snop, że nikto poruszyć się nie mógł i zrobił się taki gorąc, iż ani odetchnąć, aż sędzia polecił otworzyć okna.
Teraz szła sprawa Bartka Kozia z Lipiec o kradzież świni u Marcjanny Antonówny Pacześ. Świadkowie: taż Marcjanna, syn jej Szymon, Barbara Piesek itd.
– Świadkowie czy są? – zapytał ławnik.
– Jesteśmy! – zawołali chórem.
Boryna, który dotąd samotnie a cierpliwie stał przy kracie, przysunął się nieco do Paczesiowej przywitać, boć to była Dominikowa, matka Jagny.
– Oskarżony, Bartek Kozioł, bliżej, za kratę.
Niski chłop przepychał się ze środka tak gwałtownie, aż kląć poczęli, że depcze po kulasach i przyodziewek ozdziera.
– Cichojta, ścierwy, bo prześwietny sąd mówi! – krzyknął Jacek, wpuszczając go.
– Wy Bartłomiej Kozioł?
Chłop drapał się frasobliwie po gęstych, równo obciętych włosach; głupowaty uśmiech skrzywiał mu suchą, wygoloną twarz, a małe rudawe oczki chytrze skakały po sędziach niby wiewiórki.
– Wy Bartłomiej Kozioł? – zapytał znowu sędzia, bo chłop milczał.
– Dyć juści, on ci Bartłomiej Kozioł, dopraszam się łaski prześwietnego sądu! – piszczała ogromna kobieta, wpychając się siłą za kraty.
– A wy czego?
– Dopraszam się łaski, a dyć ja żona tego chudziaka, Bartka Kozła – i kłaniała się ręką do ziemi, aż wyrurkowanym czepcem zawadzała o stół sędziowski.
– Świadkujecie?
– Niby to za świadka? ni, jeno dopraszam się…
– Woźny, wyrzuć ją za kratę.
– Wychodźta, kobieto, bo nie la was tu miejsce… – Chwycił ją za ramiona i pchał zadem.
– Dopraszam się prześwietnego sądu, kiej mój ano nie dosłyszy na ten przykład… – krzyczała.
– Wychodźta, póki po dobremu – i aż jęknęła, tak ją ciepnął na kratę, bo ani kroku po dobroci ustąpić nie chciała.
– Wyjdźcie, będziemy głośno mówili, to choć on Kozioł, a usłyszy!
Zaczęło się wreszcie badanie.
– Jak się nazywacie?
– Hę?… a, przezywam?… Przeciech wołali mę, to niby wiedzieć wiedzą…
– Głupiś. Jak się nazywacie? – indagował nieubłaganie sędzia.
– Bartek Kozioł, prześwietny sądzie – rzuciła żona.
– Ile lat?
– Hę?… a, lat?… bo ja to pomnę! Matka, wiele to ja mam roków?…
– Pięćdziesiąt i dwa, widzi mi się, będzie na zwiesnę.
– Gospodarz?…
– I… trzy morgi piachu i ten jeden krowi ogon… sielny54 gospodarz.
– Był już karany?
– Hę?… karany?…
– Czy siedzieliście w kozie?
– To niby w kreminale?… karany?… Matka, byłem to w kreminale, hę?…
– A byłeś, Bartku, byłeś, a to cię te ścierwy dworskie o to zdechłe jagniątko…
– Juści, juści… na paśniku znalazłem zdechłe jagnię… wzionem, co miały psy rozwłócyć… poskarżyły, przysięgły, com ukradł, sąd przysądził… wsadziły mę i siedziałem… Niesprawiedliwość jest ino, niesprawiedliwość… – mówił głucho i obzierał się nieznacznie na żonę.
– Oskarżeni jesteście o kradzież maciory Marcjannie Pacześ! Wzięliście ją z pola, zagnali do domu, zarżnęli i zjedli! Co macie na swoją obronę?…
– Hę? Zjadłem! Żebym tak Boga przy skonaniu nie oglądał, że nie zjadłem… Moiściewy, zjadłem!… o świecie, świecie rodzony, ja zjadłem! – wołał żałośnie.
– Cóż macie na swoją obronę?
– Obronę?… miałem to co rzec, matka?… Juści, baczę; niewinowatym, świni nie zjadłem, a Marcjanna Dominikowa, na ten przykład, szczeka bele co, kiej ten pies, że ino chycić za ten paskudny pysk a sprać… a…
– O ludzie, ludzie!… – jęknęła Dominikowa.
– To już sobie później zrobicie, a teraz mówcie, jakim sposobem świnia Paczesiowej znalazła się u was?…
– Świnia Paczesiowa… u mnie?… Matka, co to wielmożny dziedzic rzekli?…
– A dyć, Bartku, to o tym prosiaku, co to za tobą przylazł do chałupy…
– Baczę, juści, że baczę, bo prosiak to był, a nie świnia żadna; dopraszam się łaski wielmożnego sądu, niech słyszą, com ano rzekł, i przywtórzę; prosiak to był, a nie świnia; białny prosiak, a kiele ogona abo i zdziebko poniżej czarno łaciaty.
– Dobrze, ale skąd się wziął u was?
– Niby u mnie?… Zarno wszyćko dokumentnie rzeknę, z czego się pokaże la prześwietnego sądu i la zgromadzonego narodu, co jestem niewinowaty, a Dominikowa cygan jest baba, pleciuch i ozornica zapowietrzona!
– Ja cyganię! A dyć tej Najświętszej Panienki uproszę, żeby was pierun bez świętej spowiedzi nie trzasnął! – rzekła cicho, z westchnieniem ciężkim do obrazu Matki Boskiej, wiszącego w rogu izby, Dominikowa, a potem, że to już ścierpieć nie mogła, wyciągnęła zwiniętą, chudą pięść do niego i syknęła:
– Ty złodzieju świński! ty zbóju! ty!… – i rozczapierzyła palce, jakby go chycić chciała.
Ale Bankowa rzuciła się do niej z krzykiem.
– Co! biłabyś go, suko jedna, biłabyś, czarownico, kacie synowski, ty!
– Uciszyć się! – zawołał sędzia.
– Stulta pyski, kiej sąd mówi, bo waju wyciepnę na osobność! – poparł Jacek, podciągając parcianki, bo mu się był obertelek55 oberwał.
Uciszyło się zaraz, a baby, że to blisko było do chwycenia się za łby, stały już cicho, ino się oczami jadły a wzdychały ze złości…
– Mówcie, Bartłomieju, mówcie wszystko a prawdę.
– Prawdę?… Samą czystą kiej szkło prawdę rzeknę, rzetelnie powiem, kiej na spowiedzi, kiej gospodarz do gospodarzy, kiej swój do swojaków, bom gospodarz z dziada pradziada, a nie komornik, nie prefesjant jaki abo i jenszy miescki zdzier. To tak było.
– Patrz dobrze w głowę, byś czegój nie przepomniał – radziła.
– Nie
54
55