Lato leśnych ludzi. Rodziewiczówna Maria

Lato leśnych ludzi - Rodziewiczówna Maria


Скачать книгу
napęczniał tak, że z trudem zasunął się w cholewę od buta i fuknąwszy na pożegnanie, zasnął do wieczora. Kuba przyglądał się operacji z okna, gdzie się na słońcu wygrzewał.

      Także gust! – myślał. – Taki cudny czas przesypiać w jaskini. Rozumiem, że to się robi zimą, ale teraz? Idiota!

      Żuraw spojrzał na słońce i zabrał się do gotowania obiadu. Na skrzyp drzwi od spiżarni Kuba się też przystawił. Żuraw był rozczulony jego przywiązaniem, ale po prawdzie Kuba, wskutek życia w dostatkach i bez troski pędzonego, stał się skończonym typem sybaryty.

      Wstawał późno; dla nabrania apetytu trochę fikał po lipie, przez parę pierwszych dni dawał się namówić Rosomakowi lub Panterze na spacer do lasu; ale przekonał się wkrótce, że orzechów nie było na leszczynie ani ziarn w szyszkach, do ogryzania zaś pączków był za wielkim smakoszem: zostawiał to hołocie dzikiej.

      Wiedział zaś, że pod opieką Żurawia w spiżarni była spora blaszanka z orzechami i druga z ziarnem słoneczników. Tedy nie odstępował Żurawia, a ten brał snobizm za przywiązanie i pasł go, ile ten mógł wytrzymać.

      Gdy Żuraw usiadł na przyzbie i obierał kartofle, Kuba ze swymi orzechami ulokował się obok niego.

      Słońce podniosło się nad polaną, w rozgrzanym powietrzu bujały pierwsze motyle, ptactwo nieco ścichło, jak zwykle ku południu, i była taka cisza, że jednocześnie Żuraw i Kuba podnieśli głowy na jakiś niezwykły szelest na dębie.

      Na gałęzi przy sęku siedziała dzika wiewiórka i gotowa do odwrotu, nieufna, zerkała na pięknego, spasionego kawalera. Kuba nastroszył wąsy, skoczył na płot, wywinął parę koziołków.

      – Chr-chr-chr! – zagadali do siebie.

      Dzika cofnęła się i poczęła kawalera do siebie wabić; zaczęli się gonić wokoło pnia. Rozległy się chichoty, zaczepki, wreszcie popędzili oboje w puszczę po czubach drzew na wiosenne gody.

      Gdy leśni ludzie zasiedli do obiadu, Rosomak zauważył brak współbiesiadnika.

      – Gdzie Kuba?

      – Zbałamuciła go ruda zalotnica – odparł Żuraw.

      – Także pora! Wszędzie po gniazdach już są małe, a ci się dopiero zabierają na gospodarstwo! – rzekł Pantera.

      – Jeszcze biedaka sowa w nocy uchwyci.

      – Ja go znam, niegłupi on nocować w wilgotnej dziupli – wróci do swego rękawa.

      – Zgłodnieje niebożątko.

      – To mu na zdrowie wyjdzie. Już się w skórze nie mieści, tak go pasiesz.

      Zaraz po obiedzie Pantera założył klacz do wozu i ruszył po ściółkę. Rosomak popłynął do koszów rybnych. Znowu Żuraw sam został.

      Sprzątał prędko statki, zabawił godzinę nad swym zielnikiem, wreszcie przypomniał sobie raki i zaczął zbierać potrzebne do tego połowu narzędzia.

      – Właściwie lepiej by było brać je na rybie odpadki, ale tak się biorą na głębinie, z czółna. A że Rosomak czółno zabrał, chyba będę je, brodząc, z pieczar wypłaszać – radził się Pantery, który właśnie ze ściółką nadjechał.

      – Poczekaj chwilę! Zwiozę resztę i razem pójdziemy. Znam najlepsze pieczary.

      – Dziękuję. Pewnieś już jakiś figiel dla mnie obmyślił. Dziś już miałem mysz w pudełku z proszkiem do zębów i zaszyte rękawy u koszuli. Dosyć na jeden dzień!

      – To nie ja! Dalibóg!

      – Więc któż? Może Rosomak?

      – Nie, to „domowy”! Pewnieś mu nie postawił miodu w orzeszku na przywitanie!

      – „Domowy” też pewnie powiesił wypchaną sowę Rosomaka na podsieniu, że nam ptaki spać nie dały od szarego świtu!

      – On dziwy umie robić! Straszny psotnik!

      – I „domowy” wężową skórę włożył mi do pościeli.

      – A nie mógł to wąż skóry zmienić w twoim łóżku? Ty też w nim koszule zmieniasz.

      I Pantera, śmiejąc się, popędził klacz.

      Żuraw wziął siatkę, na obręczy rozpiętą, torbę na raki i poszedł.

      Dróg nie było w ich kraju, ale każdy miał w głowie mapkę i nigdy nie błądził, i zawsze szedł najprościej.

      Z biegiem czasu przecierali ścieżyny tyle co zwierz i nigdy się w kierunku nie zawahali.

      I Żuraw też zaraz z polany wnurzył się w gęstwę łozy, odnalazł zeszłoroczną kładkę nad wąską topielą, wydostał się na garb olszyną porosły, przebrodził parę strug, ominął grząskie torfowisko i wykierował się jak strzała na wielki dąb na brzegu jeziora. Leżało gładkie, szeroko rozlane, zachodzące w ląd mnóstwem zatoczek. Naprzeciw bielały góry piaszczyste, jakby wyspa, i znowu tło stanowiła czarna ściana boru.

      Pod dębem Żuraw się przebrał, został tylko w bieliźnie i w chodakach. Przewiesił torbę przez ramię i wszedł do wody. Zanurzał się po pas i trzymał się brzegu. Spód był dość grząski, a grunt wybrzeża pełen dziur i pieczar.

      Żuraw co parę kroków siatkę w wodę zastawiał do dna, a nogą po tych pieczarach płoszył.

      Gdy sieć podnosił, znajdował w niej wielkie żuki, muł, a za trzecim razem ujrzał ciemną skorupę i podniesione wojowniczo kleszcze.

      – Jesteś – rzekł z triumfem, chwytając ostrożnie za grzbiet zdobycz i rzucając do torby.

      Ogarnęła go zaciekłość łowiecka. Już nie patrzał ani na toń jeziora, ani na otoczenie, ani na słońce, tylko sieć zatapiał, podrywał i napełniał torbę. Aż wtem stracił grunt pod nogami i wpadł głową w jakąś bezdenną jamę pod olbrzymią olchą.

      Zakotłowało się w wodzie, jakaś wielka ryba ośliznęła się po nim, połknął sporo wody, ale wnet oprzytomniał i wydostał się na powietrze. Musiał płynąć parę sążni, zanim zgruntował, potem znowu wpław łapać kapelusz i siatkę, wreszcie na brzeg wyskoczył.

      – No, tym razem to chyba psota „domowego”.

      Pomacał torbę – była pusta. Raki wydostały się na swobodę.

      Wieczór był bliski, opar wstawał z wody, ziąb chwytał przez mokrą bieliznę, ale Żuraw zawzięcie rozpoczął połów na nawo, wracając do dębu.

      Zbiegłe raki musiały jednak zaalarmować swój szczep, bo brały się tylko niedorostki, aż rybak zniechęcony zabrał się do odwrotu.

      Dzwoniąc zębami, biegł do chaty; na jednym przejściu nad topielą pośliznął się i wpadł w szlam i już z daleka posłyszał trąbkę na alarm i pohukiwanie towarzyszy.

      Wybrali się ku niemu niespokojni.

      – Czyś ty zbłądził? – spytał Rosomak.

      – Nie, tylkom się zagapił i wpadłem w tę jamę pod olchą.

      – A suma nie było?

      – Był. Okrutny. Mogłem rękami brać, ale o sobie myślałem, nie o nim.

      Pantera już torbę obmacywał.

      – Co tam? Kilka szczypawek.

      – Bo wielkie drapnęły, jakem nurka dał. Brr! jak zimno! A nie wiecie, czy Kuba nocuje w rękawie?

      – Myśmy o ciebie byli trwożni. Nie patrzałem.

      – A wieczerzy nie ma?

      – Owszem. Zacierki na mleku ugotowałem, aleśmy ciebie czekali i wreszcie poszli ratować.

      W


Скачать книгу