Między ustami a brzegiem pucharu. Rodziewiczówna Maria
itle>
I
Berlin spał. Pogasły światła po magazynach, po teatrach, po mieszkaniach filistrów, po suterynach i strychach.
Gaz tylko migotał w ulicznych latarniach i świeciły jeszcze okna klubów karciarzy, restauracji podrzędnych, sal tańca i aptek.
Długa linia pałaców Pod Lipami1 spała też – drzemały kariatydy2 balkonowe, zapadały i ginęły w mroku ornamentacje okien i drzwi. Ruch tej pierwszorzędnej arterii ustawał. Z rzadka zaturkotał spóźniony powóz lub przechodzień przesunął się pośpiesznie, wracając z zabawy do domu: Berlin spał.
Tylko w pałacu hrabiny Aurory Carolath czuwano jeszcze. Dwa okna pierwszego piętra rzucały stłumiony blask zza ciężkich firanek, a za tymi oknami w prywatnym buduarze hrabiny, wyzłoconym jak bombonierka, nie myślano o spoczynku. Młoda, cudownie piękna kobieta leżała na wpół na fotelu w koronkowym negliżu, obnażonymi rączkami rozplatając od niechcenia złote, przepyszne warkocze.
U jej nóg prawie, na taborecie, rozparty wygodnie, z głową na jej kolanach, młody jak ona i jak ona piękny mężczyzna przypatrywał się tej złotej fali, co mu chwilami muskała twarz i nucił półgłosem Lorelei3.
Para ta była na model dla malarza: ona – smukła, ślicznie zbudowana, o twarzy z greckiego posągu, ale żywej, zalotnej, a śmiejącej się całym urokiem białych ząbków, koralowych ust i zmrużonych, sfinksowych oczu; on – wybujały jak topola, silny, dumny, ciemnowłosy, zapatrzony w kobietę całym ogniem wyrazistych ciemnoszafirowych źrenic.
Był w nim pierwiastek germański wielkiej siły i twardego wyrazu, a obok tego jakiś inny typ delikatniejszy, ognisty, zuchwały a wesoły. W spojrzeniu była dziwna mieszanina – pożądania i cynizmu, swawoli i przesytu: musiał to być człowiek bardzo szczęśliwy, bardzo bogaty i bardzo pieszczony przez życie.
– Wszak odesłałeś konie, Wentzel? – zaczęła po małej przerwie piękna pani.
– Naturalnie.
– Lubię cię za to!
– Za co? – spytał, biorąc pierścień jej włosów i bawiąc się nim.
– Za to, że mną się nie afiszujesz.
Młody człowiek się zaśmiał.
– Nie uznaję tego za pochwałę. Afiszują się tylko błazny i parweniusze. Czyż mnie zaliczasz do jednej z tych kategorii?
– Ejże, bohaterze! Zdarza się to i tobie!
– Może być. Jeżeli kogo nie cenię lub nie kocham.
– Więc mnie cenisz i kochasz niby?
– Tak, ciebie jedynie, teraz i podobno zawsze!
– A jednak dla mnie nie poświęciłbyś tysiąca owych stosunków, gdzie nie cenisz i nie kochasz?
– Nie, jutrzenko. Ani jednego!
– Pfe! Prawisz impertynencje.
– Pfe! Jesteś zazdrosna jak subretka4! – odrzucił wesoło, całując białą rączkę.
– Wiesz, stanowczo zrywam z tobą! Nie chcę być jedną z wielu.
– Ja jednak cierpliwie znoszę takie stanowisko.
– Ty szkaradna istoto! Powiedz choć jedno.
– Dziesięć, Auroro! Primo5: twój mąż…
– Ech, admirał to amfibia, którego już dwa lata nie widziałam, i żeby nie portret w sali, to bym nie poznała bez rekomendacji.
– Secundo6: książę Herbert.
– Ach, nonsens! Zaśmiałam się może parę razy.
– Tertio7: ten kuzynek z Harcu!
– Musiałeś dzisiaj pić za wiele przy kolacji… bredzisz! – rzuciła z dąsem, a potem nagle przechyliła się ku niemu i, skubiąc zalotnie jego kędzierzawą czuprynę, spytała z przymileniem:
– Ale ty mnie kochasz, szkaradniku… nie rzuciłbyś dla nikogo!
– Dla nikogo, nigdy, Auroro! – odparł bez namysłu.
– Słowo hrabiego Croy-Dülmen?
– Słowo twojego Wentzla.
– Masz, pocałuj mnie za to.
Chwilę milczeli oboje w namiętnym uścisku i pozostali przytuleni do siebie, szepcząc stłumionym głosem.
– Wiesz – mówiła kobieta – czemu dziś takam niespokojna8? Cały świat cię swata, żeni na gwałt! Zastawiają na ciebie sieci, spiskują, intrygują! Ach, po coś ty taki bogaty, wielki pan, pierwsza partia, i taki piękny!
– Ciekawym9, czybym tu siedział, gdyby mnie los stworzył chromym, zezowatym, rudym i lampucerem10 na przykład? Któż to mnie pożąda?
– Wszystkie panny, wdowy, rozwódki i mężatki! Wszyscy ojcowie, opiekunowie, matki, ciotki itd. Imię ich: legion!
– Włosy mi się jeżą ze zgrozy.
– I nic więcej?
– Nic!
Kobieta złote swe włosy okręciła mu około głowy i szyi i, zaciskając te czarodziejskie, jedwabiste pęta, szeptała w pocałunkach:
– Och, a ja cię tak kocham… ubóstwiam… nie dam nikomu, nigdy!
Mógł być dumny i próżny ten człowiek – i nie dziw, że do gruntu popsuty był swym szczęściem.
Tymczasem zegar w sąsiednim pokoju wybił powoli drugą godzinę.
Metaliczny dźwięk zbudził oboje. Hrabina drgnęła przerażona, hrabia wstał opieszale.
– Będziesz mi złorzeczyła, moja jutrzenko! Nabawię cię złej cery i migreny, a jutro u książąt Holenlohe! Dobranoc!
Uścisnął ją raz jeszcze, ucałował rękę i wyszedł dobrze sobie znanym bocznym przejściem. W bramie zapalił cygaro, podniósł kołnierz paltota, bo go chłód owiał – i z rękami w kieszeniach ruszył ku domowi.
Pałac jego leżał niedaleko, ale go nie nęcił spoczynek; skręcił w boczną ulicę i poszedł bez celu, ot tak, żeby rozprostować nogi, może opędzić się od chwilowego rozdenerwowania.
Półgłosem nucił znowu Lorelei.
Nagle, o kilkanaście kroków przed sobą, ujrzał dwie postacie – kobiecą i męską; doleciał go głos niecierpliwy, a drugi natrętny; potem kobieta przyśpieszyła kroku – szukała widocznie obrony w ucieczce – mężczyzna nie ustępował.
– Daj buzi, panieneczko! – posłyszał hrabia głos swego znajomego, sławnego birbanta11 i awanturnika. – Znaku nie będzie na ustach, a jak mi dasz, to ci oddam! Po nocy wszystko wolno. Ejże, nie uciekniesz! Po woli czy po niewoli!
Kilku skokami dopędził uciekającą, ujął ją za ramię – był widocznie tęgo podchmielony.
Kobieta szarpnęła się gwałtownie i dostrzegając hrabiego rzuciła się ku niemu.
– Proszę mnie odprowadzić do domu! – rzekła zdyszana, wsuwając rękę pod jego ramię.
Napastnik poskoczył – znalazł się oko w oko z hrabią – zdumiał się.
– A, to ty, Wentzel! No, nie przeszkadzaj! Albo pomóż dać rady tej zbłąkanej turkawce. Widziałeś, ładna!
– Tę panią ja, mój drogi, odprowadzę do domu, bo mnie o to prosiła! Odegrałeś swoją rolę, idź za kulisy i odeśpij chmiel należycie.
– A to co znowu? Idź swoją drogą! Jak dostanę buziaka, to ci pozwolę o drugi się postarać! Marsz, panie eks-kapitanie,
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11