Potop, tom drugi. Генрик Сенкевич
naszym ludziom życzy… I do Szwedów jedzie… Tego ja nie rozumiem…”
Po chwili zaś dodał:
„Hojny pan… Jeno źle mu w drogę włazić.”
Równie ciężko i równie bezskutecznie jak Rzędzian łamał sobie głowę stary Kiemlicz, pragnąc znaleźć odpowiedź na pytanie: komu pan Kmicic służy?
„Do króla jedzie, a konfederatów bije, którzy właśnie przy królu stoją. Co to jest? I Szwedom nie ufa, bo się kryje… Co z nami będzie?”
Tu, nie mogąc dojść do żadnej konkluzji, zwrócił się ze złości ku synom:
– Szelmy! Bez błogosławieństwa pozdychacie! A nie mogliście choć tamtych pobitych obmacać?
– Balim się! – odpowiedzieli Kosma i Damian.
Jeden Soroka był zadowolony i cłapał wesoło tuż za swym pułkownikiem.
„Już nas zły urok minął – myślał – skorośmy tamtych pobili. Ciekaw jestem, kogo teraz będziemy bili?”
I było mu to wszystko jedno, również jak i to, gdzie jechał.
Do Kmicica nikt nie śmiał przystąpić ani pytać go o cokolwiek, bo młody pułkownik jechał chmurny jak noc. I gryzł się strasznie, że tych ludzi musiał pobić, obok których rad by w szeregu jak najprędzej stać. Lecz gdyby nawet poddał się i pozwolił odprowadzić do pana Wołodyjowskiego, co by pomyślał pan Wołodyjowski, gdyby się dowiedział, że schwytano go przebierającego się pod zmienioną postacią ku Szwedom i z glejtami do szwedzkich komendantów.
„Stare grzechy mnie ścigają i prześladują… – mówił sobie Kmicic. – Ucieknę jak najdalej, a Ty, Boże, mnie prowadź…”
I począł się modlić żarliwie i opędzać sumieniu, które powtarzało mu:
„Znów trupy za tobą, i nie szwedzkie…”
„Boże, bądź miłościw!… – odpowiadał Kmicic – jadę do pana mego, tam mi się służba rozpocznie…”
Rozdział V
Rzędzian nie miał zamiaru zostawać na noc w „Pokrzyku”, bo z Wąsoszy do Szczuczyna było niedaleko – pragnął więc tylko dać wytchnienie koniom, zwłaszcza tym, które wozy ładowne ciągnęły. Gdy więc Kmicic pozwolił mu jechać dalej, nie tracił Rzędzian czasu i w godzinę później wjeżdżał już do Szczuczyna późną nocą i opowiedziawszy się strażom, roztasował się w rynku, bo domy były przez żołnierzy pozajmowane, którzy i tak nie wszyscy mogli się pomieścić. Ów Szczuczyn uchodził za miasto, ale nim nie był rzeczywiście, nie miał albowiem jeszcze ani wałów, ani ratusza, ani sądów, ani kolegium pijarskiego, które dopiero za czasów króla Jana III powstało, a domów szczupło i więcej chałup niż domów, które dlatego tylko miastem się zwały, że w kwadrat były pobudowane, tworząc rynek, niewiele zresztą mniej błotnisty od stawu, nad którym mieścina leżała.
Przespawszy się pod ciepłą wilczurą, doczekał Rzędzian ranka i zaraz udał się do pana Wołodyjowskiego, który, nie widziawszy go od wieków, przyjął radośnie i zaraz poprowadził do kwatery panów Skrzetuskich i pana Zagłoby. Rozpłakał się aż Rzędzian na widok dawnego pana, któremu tyle lat służąc wiernie, tyle przygód razem z nim przebył i fortuny się w końcu dorobił. Nie wstydząc się więc dawnej służby, począł po rękach pana Jana całować i powtarzać z rozrzewnieniem:
– Mój jegomość… mój jegomość… W jakich to czasach my się znów spotykamy!…
Jęli tedy razem wszyscy na czasy narzekać – wreszcie pan Zagłoba rzekł:
– Ale ty, Rzędzian, zawsze u fortuny za pazuchą siedzisz i jako widzę, na pana wyszedłeś. Pamiętasz, azalim72 ci nie prorokował, że jeżeli cię nie powieszą, to będzie z ciebie pociecha!… Cóż się teraz z tobą dzieje?
– Mój jegomość, za co mnie mieli wieszać, kiedy ja ani przeciw Bogu, ani przeciw prawu nic nie uczynił. Służyłem wiernie, a jeżelim kogo zdradził, to chyba nieprzyjaciół, co sobie jeszcze za zasługę poczytuję. A żem tu i owdzie jakiego hultaja fortelem starł, jako to z rebelizantów albo onę czarownicę – pamięta jegomość? – to też nie grzech, a choćby był grzech, to jegomościn, nie mój, bom ja się właśnie od jegomości fortelów wyuczył.
– O, nie może być!… Patrzajcie go! – rzekł pan Zagłoba. – Jeżeli chcesz, bym ja za twoje grzechy po śmierci wył, to mi za życia fructa ich oddaj. Samże używasz onych wszystkich bogactw, któreś między Kozakami zebrał, i samegoć za to w piekle na skwarki przetopią!
– Bóg łaskaw, mój jegomość, chociaż to jest nieprawda, żebym sam używał, bo ja naprzód złych sąsiadów ze szczętem sprocesowałem i rodzicieli opatrzyłem, którzy teraz spokojnie w Rzędzianach siedzą, żadnej dyferencji73 już nie mając, bo Jaworscy z torbami poszli, a ja się opodal dorabiam, jak mogę.
– To nie mieszkasz już w Rzędzianach? – pytał pan Jan Skrzetuski.
– W Rzędzianach rodziciele po dawnemu żywią, a ja mieszkam w Wąsoszy i nie mogę się skarżyć, bo Bóg mi błogosławił. Ale jakem usłyszał, że waszmościowie w Szczuczynie jesteście, jużem nie mógł dosiedzieć, bom sobie pomyślał: widać czas się znowu ruszyć! Ma być wojna, to niech będzie!
– Przyznajże się – rzekł Zagłoba – że cię Szwedzi z Wąsoszy wystraszyli…
– Szwedów jeszcze w ziemi widzkiej nie masz, chyba podjazdki małe zachodzą, i to ostrożnie, bo chłopstwo na nich okrutnie zawzięte.
– To mi dobrą nowinę przynosisz – rzekł Wołodyjowski – gdyż ja wczoraj umyślnie podjazd wysłałem, aby języka o Szwedach zasięgnąć, bom nie wiedział, czy można bezpiecznie w Szczuczynie popasać. Pewnie cię ten podjazd tu przyprowadził?
– Ten podjazd? Mnie? To ja jego przyprowadził, a raczej przywiózł, bo tam i jednego człowieka między tymi ludźmi nie masz, który by o własnej mocy na koniu mógł usiedzieć!
– Jakże to?… Co zaś prawisz?… Cóż się stało? – pytał Wołodyjowski.
– Bo ich okrutnie pobito – objaśnił Rzędzian.
– Kto ich pobił?
– Pan Kmicic.
Panowie Skrzetuscy i Zagłoba aż porwali się z ław, pytając jeden przez drugiego:
– Pan Kmicic? A co by on tu robił?… Czyliby sam książę hetman już tu przyciągnął? Nuże! Powiadaj wraz, co się stało?
Lecz pan Wołodyjowski wypadł tymczasem z izby, chcąc widać naocznie sprawdzić rozmiary klęski i ludzi obejrzeć; więc Rzędzian rzekł:
– A po co mam opowiadać, lepiej poczekać, aż pan Wołodyjowski wróci, bo to najwięcej jego sprawa, a szkoda gęby dwa razy jedno powtarzać.
– Widziałżeś Kmicica na własne oczy? – pytał pan Zagłoba.
– Jako jegomości widzę.
– I gadałeś z nim?
– Jakżem nie miał gadać, kiedy my się w „Pokrzyku”, niedaleko stąd, zjechali, ja koniom wypoczywałem, a on na nocleg stał. Mało godzinę gadaliśmy, bo nie było co innego robić. Ja narzekałem na Szwedów, a on też narzekał…
– Na Szwedów? On także narzekał? – pytał Skrzetuski.
– Jak na diabłów, choć między nich jechał.
– Siła74 było wojska z nim?
– Żadnego z
72
73
74