Potop, tom drugi. Генрик Сенкевич
śmiech brał; więc twarz mu drgała, a zarazem i krzywił się, bo od czasu do czasu od przyschniętej rany boleści go brały.
Nieznajomy mówił dalej:
– Przyjąć cię tam przyjmą, bo ludzi potrzebują, a zresztą udałeś mi się waćpan i biorę cię pod opiekę, przy której i promocji możesz być pewien.
Tu młodzieńczyk podniósł z dumą pucołowatą twarz i począł ręką po wąsikach się gładzić; wreszcie rzekł:
– Chceszli być moim rękodajnym65? Szablę będziesz za mną nosił i nad czeladzią miał dozór.
Kmicic nie wytrzymał i parsknął szczerym, wesołym śmiechem, aż mu wszystkie zęby zabłysły.
– Czego się wasze śmiejesz? – pytał nieznajomy, marszcząc brwi.
– To z ochoty do tej służby.
Lecz młody personat obraził się na dobre i rzekł:
– Głupi, kto waćpana tych manier nauczył, i bacz, z kim mówisz, abyś w konfidencji miary nie przebrał.
– Wasza mość wybaczy – rzekł wesoło Kmicic – bo właśnie nie wiem, przed kim stoję.
Młody pan wziął się w boki:
– Jestem pan Rzędzian z Wąsoszy – rzekł z dumą.
Kmicic otwierał już usta, ażeby powiedzieć swoje przybrane nazwisko, gdy wtem Biłous wszedł spiesznie do izby.
– Panie komen…
Tu urwał żołnierz, powstrzymany groźnym wzrokiem Kmicica, zmieszał się, zaciął i wreszcie wykrztusił z wysileniem:
– Proszę waszmości, ludzie jacyś jadą.
– Skąd?
– Od Szczuczyna.
Teraz pan Kmicic stropił się nieco, ale pokrywając prędko pomieszanie, odparł:
– A mieć się na baczności. Duża kupa idzie?
– Będzie z dziesięć koni.
– Bandoleciki mieć gotowe. Ruszaj!
Po czym, gdy żołnierz wyszedł, zwrócił się do pana Rzędziana z Wąsoszy i rzekł:
– Czy aby nie Szwedzi?
– Przecie ku nim waćpan idziesz – odparł pan Rzędzian, który od niejakiego czasu poglądał ze zdziwieniem na młodego szlachcica – więc prędzej, później musisz ich spotkać.
– Wolałbym też Szwedów aniżeli jakowych hultajów, których wszędy pełno… Kto jedzie z końmi, musi zbrojno jechać i mieć się na baczeniu, bo okrutnie to łasa rzecz.
– Jeżeli prawda, że w Szczuczynie stoi pan Wołodyjowski – odparł Rzędzian – to pewnie jego podjazd. Nim się zakwaterują, chcą się przekonać, czyli kraj bezpieczny, bo ze Szwedami o miedzę trudno by spokojnie usiedzieć.
Usłyszawszy to, pan Andrzej zakręcił się po izbie i usiadł w najciemniejszym jej kącie, gdzie okap komina rzucał gruby cień na róg stołu, a tymczasem sprzed sieni doszedł tętent i parskanie koni i po chwili kilku ludzi weszło do izby.
Idący na czele, chłop olbrzymi, stukał drewnianą nogą w luźne deski, którymi izba była wyłożona. Kmicic spojrzał nań i serce zabiło mu w piersiach.
Był to Józwa Butrym, zwany Beznogim.
– A gdzie gospodarz? – spytał, stanąwszy na środku izby.
– Jestem! – odrzekł karczmarz – do usług waszmości.
– Dla koni obrok!
– Nie ma u mnie obroków, chyba ci panowie użyczą.
To rzekłszy, karczmarz wskazał na Rzędziana i koniuchów.
– Czyi to ludzie? – spytał Rzędzian.
– A ktoś waćpan sam?
– Starosta z Wąsoszy.
Rzędziana, jako dzierżawcę starostwa, zwali zwykle właśni jego ludzie starostą i on się sam tak nazywał w ważniejszych okazjach.
Ale Józwa Butrym zmieszał się widząc, z jak wysoką osobą ma do czynienia, więc zdjął czapkę i rzekł łagodnym tonem:
– Czołem, wielmożny panie… Po ciemku nie można godności rozeznać.
– Czyi ludzie? – powtórzył Rzędzian, biorąc się w boki.
– Laudańscy, z chorągwi dawniej billewiczowskiej, a dziś pana Wołodyjowskiego.
– Dla Boga! to pan Wołodyjowski jest w Szczuczynie?
– Osobą swoją i z innymi pułkownikami, którzy ze Żmudzi przyszli.
– Bogu chwała, Bogu chwała! – powtórzył uradowany pan starosta. – A jacyż to pułkownicy są z panem Wołodyjowskim?
– Był pan Mirski – mówił Butrym – ale go szlag po drodze trafił, a jest pan Oskierko, pan Kowalski, dwóch panów Skrzetuskich…
– Jakich Skrzetuskich? – zakrzyknął Rzędzian. – Zali jeden z nich nie pan Skrzetuski z Burca?
– Tego nie wiem skąd – odparł Butrym – jeno wiem, że to jest pan Skrzetuski zbarażczyk.
– Rety! to mój pan!
Tu spostrzegł Rzędzian, jak dziwnie brzmi taki okrzyk w ustach pana starosty, i dodał:
– Mój pan kum, chciałem rzec.
Tak mówiąc, nie zmyślał pan starosta, bo istotnie pierwszego syna Skrzetuskiego, Jaremkę, do chrztu trzymał w drugą parę.
Tymczasem Kmicicowi, siedzącemu w ciemnym kącie izby, myśli jedna za drugą poczęły się cisnąć do głowy. Naprzód zburzyła się w nim dusza na widok groźnego szaraka i ręka mimo woli chwyciła za szablę. Wiedział bowiem Kmicic, że to głównie Józwa przyczynił się do rozsiekania kompanionów i jego samego najzaciętszym był wrogiem. Dawny pan Kmicic kazałby go w tej chwili porwać i końmi włóczyć, lecz dzisiejszy pan Babinicz przemógł się. Owszem, niepokój go ogarnął na myśl, że jeżeli szlachta go pozna, mogą stąd wypaść rozmaite dla dalszej podróży i całego przedsięwzięcia niebezpieczeństwa… Postanowił więc nie dać się poznać i coraz głębiej zasuwał się w cień; wreszcie oparł się łokciami o stół i wziąwszy głowę w dłonie, począł udawać, że drzemie.
Lecz jednocześnie szepnął do siedzącego obok Soroki:
– Ruszaj do stajni, niech konie będą w pogotowiu. Jedziemy na noc!
Soroka wstał i wyszedł.
Kmicic udawał dalej, że drzemie. Rozmaite wspomnienia poczęły mu cisnąć się do głowy. Ludzie ci przypomnieli mu Laudę, Wodokty i tę przeszłość krótką, która jak sen minęła. Gdy przed chwilą Józwa rzekł, iż należą do chorągwi dawniej billewiczowskiej, to panu Andrzejowi aż serce zatrzęsło się w piersi na samo miano. I przyszło mu na myśl, że taki był właśnie wieczór, tak samo na kominie palił się ogień, gdy on jakoby ze śniegiem spadł niespodzianie do Wodoktów i po raz pierwszy ujrzał w czeladnej Oleńkę między prządkami.
Widział teraz przez zamknięte powieki, tak jakby na jawie, tę pannę jasną, spokojną – wspominał wszystko, co zaszło, jako ona chciała mu być aniołem stróżem, w dobrem go umocnić, od złego zasłonić, prostą, zacną drogę pokazać. Gdyby jej był słuchał, gdyby jej był słuchał!… Toż ona wiedziała, co czynić, po jakiej stronie stanąć; wiedziała, gdzie cnota, uczciwość, obowiązek – i po prostu wzięłaby go za rękę i poprowadziła, gdyby był chciał jej słuchać.
Tu miłość podniecona rozpamiętywaniem tak wezbrała w sercu
65