Przygody Sindbada żeglarza. Bolesław Leśmian
i radości.
Na kartach cudownej księgi barwiły się malowidła żywe, zupełnie żywe. Wiosna właśnie nastała, wiosna buchnęła wonią i słońcem z kart tajemniczej księgi. Zmniejszeni ludzie wychodzili ze zmniejszonych pałaców na zmniejszone ulice. Biegli po ulicach na zmniejszone łąki i na zmniejszonych łąkach zrywali zmniejszone kwiaty.
Piruza zbliżyła do księgi swoje różowe uszko i posłyszała wyraźnie daleki głos zmniejszonych ludzi. Wszyscy chórem wołali: „Wiosna, wiosna!” I słychać było śpiew i ćwierkanie zmniejszonych ptaków, które siedziały na zmniejszonych drzewach.
Piruza z zachwytem oglądała księgę, aż wreszcie spytała Hindbada:
– Czy mogę sięgnąć dłonią w głąb tych malowideł, aby wyjąć stamtąd jednego z tych zmniejszonych ludzi i przyjrzeć mu się z bliska?
– Możesz – odpowiedział Hindbad – uczyń to jednak ostrożnie, aby nie zdruzgotać pałaców, nie połamać drzew i nie sparzyć ręki o to małe słonko, które tam świeci na ich zmniejszonym niebie.
Piruza ostrożnie sięgnęła dłonią w głąb malowidła, wyjęła stamtąd jednego zmniejszonego człowieka i postawiła go sobie na dłoni.
Był tak mały jak szpilka. Dumnie i hardo chodził po dłoni Piruzy.
– Kto jesteś? Jak się nazywasz? – spytała Piruza.
– Nazywam się Omar Czwarty, zwany Wielkim albo też Wspaniałym – odpowiedział człowieczek. – Jestem królem w swej ojczyźnie. Trzymaj mnie ostrożnie na dłoni i nie upuść czasem na podłogę, bo mógłbym się zabić na miejscu i w ojczyźnie mojej nastałoby straszne bezkrólewie! Wyznam ci szczerze, iż nie lubię tych waszych zwiększonych ptaków, zwiększonych pałaców i zwiększonych ludzi. Wolę żyć w zmniejszeniu, które bardzo dobrze wpływa na moje zdrowie i na moją wesołość. Prócz tego muszę ci zauważyć, że zbyt długo trzymasz mnie na dłoni i odbierasz mi czas drogocenny, który poświęcam zazwyczaj zawiłym sprawom mego państwa. Pozwól mi więc na pożegnanie złożyć ci na twej własnej dłoni mój ukłon królewski i przenieś mnie z powrotem na łono mej ojczyzny.
Człowieczek się skłonił – i Piruza włożyła go z powrotem do wnętrza malowidła.
Wnet go otoczył kołem tłum zmniejszonych ludzi, witając radośnie powrót swego króla, którego zbyt długi pobyt po za granicami kraju mógł bardzo źle wpłynąć na losy państwa.
Piruza zamknęła księgę i zawołała:
– Słów mi brak, Hindbadzie, aby ci podziękować za tak cudowną niespodziankę! Nie marzyłam nawet o tak czarownym podarku! Ciebie wybieram na męża! Widzę teraz, że jesteś szlachetny i mądry. Nie wątpię w to, że ty właśnie jesteś owym młodzieńcem, który odgadł zagadkę królewską. Zaś tamten cudzoziemiec – jest nikczemnym złodziejem i oszustem!
– Królu! Piruzo! – zawołałem. – Błagam was o jedno: każcie Hindbadowi powtórzyć treść tej zagadki, aby zbadać i sprawdzić, czyli ją słyszał i czy był obecny na placu wówczas, gdy król ją sam przed tłumem wygłosił?
– Dość tych badań i sprawdzań! – rzekła gniewnie Piruza. – Badania te i sprawdzania obrażają dumę mego przyszłego męża. Wierzę Hindbadowi i kocham Hindbada. Nie zniosę dłużej obecności w naszym pałacu tego nikczemnego cudzoziemca!
I, zwróciwszy się do mnie, Piruza tupnęła nogą o ziemię i zawołała:
– Precz z mych oczu!
– Precz z mych oczu! – zawołał król w ślad za Piruzą.
– Precz z mych oczu! – zawołał Hindbad w ślad za królem.
Nie chcąc się narażać na nowe zniewagi i obelgi, odwróciłem się i wyszedłem.
Na ulicy ochłonąłem z gniewu i oburzenia, lecz na ich miejsce przyszedł żal i rozpacz bez granic!
W ciągu jednej chwili straciłem wszystko, co zdobyłem też w ciągu chwili jednej. Straciłem Piruzę, straciłem pół królestwa, straciłem koronę, która za kilka godzin miała ozdobić moje czoło!
Straszna była zemsta Degiala! Straszna i nieprzewidziana.
Godzina ślubu mego z Piruza zbliżała się, lecz nie ja, tylko Hindbad miał teraz poślubić piękną Piruzę.
Przed pałacem zgromadzili się właśnie rycerze konni i złote karoce, i cała świta królewska. Na tarasie pałacowym zagrzmiała kapela, huczna i radosna. Grano marsza ślubnego.
Ukryłem się za drzewem pobliskim, aby z daleka widzieć uroczystość, w której miałem brać udział czynny, a której bohaterem został niespodzianie – Hindbad.
Wkrótce król Miraż, królewna Piruza i Hindbad wyszli wesoło z pałacu, dosiedli rumaków i skierowali się w stronę świątyni, gdzie sam arcykapłan16 miał młodą parę poślubić.
W ślad za nimi ruszyli rycerze konni, złote karoce z damami dworskimi i cała świta królewska.
Poznałem od razu rumaki, na których jechał król, Piruza i Hindbad. Galopowały cudownie i tanecznie, naśladując ruchy Konia Morskiego. Serce mi się w piersi ścisnęło boleśnie. Jeden z tych rumaków przeznaczony był dla mnie. Na takim właśnie rumaku, obok takiej właśnie królewny miałem się udać do świątyni, aby potem przywdziać na skronie koronę królewską.
Lecz zamiast mnie – Hindbad siedział na tym rumaku.
Zamiast mnie – Hindbad upajał się szczęściem i powodzeniem.
Tłumy ludzi patrzyły nań z podziwem. Ukryty za drzewem słyszałem, jak wołano naokół:
– Niech żyje Hindbad! Niech żyje Hindbad!
Imię moje, skoślawione przez króla i królewnę, grzmiało teraz w powietrzu jak imię przyszłego króla!
Nikt nie znał, nikt nie widział, nikt od niechcenia nawet okiem nie rzucił na prawdziwego Sindbada, który samotnie ukrył się za drzewem, aby oglądać i zazdrościć, zamiast być przedmiotem zazdrości i oglądania. Objąłem pień mojego drzewa i po raz pierwszy w życiu rozpłakałem się rzewnymi łzami. Wstyd mi było moich własnych łez, lecz nie mogłem ich powstrzymać.
Płynęły strugami, strumieniami, skapując obficie na ziemię i zbierając się u stóp moich w małą, lecz dość głęboką kałużę.
Płakałem zapewne długo, bardzo długo, tak nieskończenie długo, że w czasie mego płaczu Hindbad zdążył poślubić Piruzę i wkrótce ujrzałem cały orszak ślubny, powracający do pałacu.
Wówczas przestałem płakać, lecz nie opuściłem mego drzewa.
Stałem wciąż, stałem uparcie, niestrudzenie, niezmordowanie, aż noc wreszcie zapadła i gwiazdy rozbłysły w niebiosach.
Okna pałacu rozjarzyły się tysiącem świateł rzęsistych. Kapela grzmiała. Na szybach okien co chwila migały podwójne cienie tańczących par. Zgadywałem, stojąc za drzewem, które z tych cieni należą do pana młodego i do panny młodej. Poznałem je po tym, że były błękitniejsze od innych cieni, które się po szybach przesuwały. Zapewne wybłękitniła je radość i szczęście.
I dziwno mi było pomyśleć, że tam, w tym rzęsiście oświetlonym pałacu, za szybami, za ścianami weseli się i tańczy w tej chwili z moją narzeczoną człowiek, do mnie podobny jak dwie krople wody, lecz mimo podobieństwa – wrogi mi i wstrętny, i nienawistny.
O północy, znużony łzami, wsparłem się o pień mego drzewa i zasnąłem snem ciężkim i boleśnie twardym. Spałem tak do poranka, gdy mnie nagle zbudziło czyjeś dotknięcie. Rozwarłem od łez oślepłe i zbolałe oczy, aby zobaczyć, kto mnie dotknął.
Koło
16