Sybirpunk – tom 2. Michał Gołkowski
a pan nie powinien jej obrażać.
Zamrugałem, uśmiechnąłem się, ale koleś nie odwzajemnił mojego uśmiechu. On mówił to bez ironii, na pełnej powadze, uświadomiłem sobie.
– Przecież... przecież to jest rzecz! – Pokazałem na robota.
– Edda jest obywatelką tego kraju tak samo jak ja. Dostaje wypłatę od pracodawcy, przysługuje jej urlop. Parlament głosuje w tej chwili przyznanie robotoosobom prawa do zawierania związków małżeńskich... A pana proszę o powściągnięcie mowy nienawiści, bo będę zmuszony zawiadomić policję.
Przyznaję, że aż się zapowietrzyłem. Wstałem, podsunąłem się do niego, żeby na pewno nikt inny mnie nie słyszał, i syknąłem nadal po rosyjsku:
– Ty zdrajco narodu i gatunku! Zaprzedańcu ty zachodni, swoich będziesz kapitalistycznej policji sprzedawać? Co z ciebie za Rosjanin?
– Jestem obywatelem Schweizerische Eidgenossenschaft trzeciej kategorii. – Z dumą wypiął wątłą pierś. – I wypraszam sobie. A na pana czeka tamta dama, o.
Wychyliłem się zza filara: faktycznie, na sofie siedziała sobie w otoczeniu dwóch wielkich waliz dziewczynka. Obdarowałem na odchodne sprzedawczyka pełnym pogardy spojrzeniem, poprawiłem kurtkę i z godnością przeszedłem na skos przez lobby.
– Przepraszam, panienka Weronika Wadimowna Daniłowna? – zapytałem, wkładając w to całą uprzejmość, dobre maniery i savoir-vivre, których nikt mnie nigdy nie nauczył.
Dziewczyna nawet nie drgnęła, wpatrzona w lecący na cieniusieńkim, elastycznym wyświetlaczu strumień wiadomości. Widziałem, jak ekran odbija się w jej koloryzujących, interaktywnych soczewkach kontaktowych, jak lśnią przechwyconym światłem kwarcowe kolczyki, spięte w jedną całość z otaczającą szyję kolią.
– Panienka Weronika? – powtórzyłem.
Podniosła na mnie wzrok, lecz jej oczy od razu ześliznęły się z powrotem na ekran.
– Słyszałam za pierwszym razem. Spóźniłeś się, miałeś być dziesięć minut temu.
Autentycznie mnie zatkało.
– Czekam tutaj już...
– Spóźniłeś się, powiedziałam. Masz jakieś imię? Albo zresztą nieważne, bierz walizki i idziemy.
Wstała, zwinęła ekran, podniosła swoje cztery litery z kanapy, zarzuciła na ramię torebkę z logo ultramodnej oraz ultradrogiej firmy i po prostu ruszyła do wyjścia, nie zaszczyciwszy mnie choćby przelotnym spojrzeniem.
Zagotowałem się, przyznaję. Och, to gówniara bezczelna! Jak ja bym taką przełożył przez kolano, ściągnął gacie i wlepił kilka klapsów, to...
...
...ahem. No dobra, może jednak nie idźmy tą drogą.
Złapałem dwie pieruńsko ciężkie walizy i podreptałem za nią. Oczywiście poszła prosto do taksówki, bo niby gdzie? Władowała się od razu na tylne siedzenie, ja najpierw wrzuciłem bagaże do kufra, potem otworzyłem sobie drzwi, już miałem wsiadać – zamarłem, widząc jej spojrzenie.
– No co? – warknąłem, od razu zły.
– Gdzie tobie się wydaje, że wsiadasz? – Potrząsnęła głową.
– Do taksówki. Daniłow kazał mi ciebie pilnować, więc...
– Na moją kanapę? Jedziesz z przodu, razem z kierowcą, jak reszta obsługi.
Obsługi. Aż mi się włączyła soczewka bojowa, cel zapiął się na gówniarze, ale zamigotał na pomarańczowo z ostrzeżeniem o możliwej niepełnoletniości. Ech, gdzie te czasy w Legii, kiedy ktoś o ciebie dbał i troszczył na tyle, żeby zapobiec przypadkowemu postrzeleniu dziecka?
W tej chwili gotów byłbym panienkę Weronikę postrzelić zupełnie celowo.
Trzasnąłem drzwiami, obiegłem taksówkę od przodu, żeby mi durny robot nie ruszył przypadkiem, usiadłem. Wyrastający bezpośrednio z fotela quasi-ludzki kształt zwrócił do mnie to, co miał w miejscu twarzy, i zaszwargotał po miejscowemu.
Spojrzałem na niego, potem na siedzącą z tyłu dziewczynę, która znowu utkwiła nos w ekranie. Podniosła wzrok.
– No co? Powiedz mu, że jedziemy na lotnisko.
– Lotnisko... To przecież w cholerę daleko! – Aż mnie wstrząsnęło. – Zapłacimy fortunę, a tu można pociągiem wygodnie dojechać. Ja już mam bilet, to...
– Nie będę się tłukła żadnymi pociągami. Jedziemy na lotnisko.
Z ciężkim westchnieniem odwróciłem się od niej, wbiłem wzrok w coś za przednią szybą.
– Zurich aéroport? – spróbowałem.
Kierowca zapalił zieloną diodę, wyświetlił mapę i ruszył z miejsca.
Patrzyłem na mijane domy, na wyprzedzające nas samochody – na cokolwiek, tylko nie na zmieniające się cyfry licznika, wyskalowanego przecież w lokalnej walucie.
Matko, to będzie fortuna za zwykłą, durną taksówkę.
Utknęliśmy oczywiście w korkach, automat próbował je objeżdżać, nabijając tylko dodatkowe kilometry. Wreszcie wyprowadził nas na trasę, odetchnąłem: no, teraz pociśnie, jak należy!
Jechał setką. Równo. Na trzypasmowej autostradzie, gdzie można było zasuwać pewnie ze dwieście.
Kiedy wreszcie na horyzoncie pokazał się terminal, ja całkiem na poważnie rozważałem opcję rzucenia się na mechanicznego kierowcę, ukręcenia mu tego tępego, elektronicznego łba i przejęcia sterów.
Podwiózł nas pod same drzwi, otworzył bagażnik. Paniusia Weronika oczywiście wycięła z samochodu pierwsza, nawet się nie obejrzała.
– Ale... – zdążyłem tylko powiedzieć, nim mój czip piknął: pobrano opłatę.
Aż mi się zrobiło zimno i skuliłem się w sobie boleśnie, jakby właśnie mi ktoś wsunął sopel lodu w cewkę moczową. Wyciągnąłem walizki i powlokłem się za tym wrednym, nastoletnio-burżuazyjnym pasożytem, który żył jeszcze tylko dlatego, że szef kazał mi jej pilnować.
– No? – powiedziała, kiedy wreszcie ją dogoniłem. – Który terminal? Bo ja chcę się odprawić i pójść na bezcłową.
Zacisnąłem zęby, wywołałem bilety, sprawdziłem z tablicą odlotów, pokazałem kierunek. Ona oczywiście poszła pierwsza, wcisnęła się w kolejkę, przeszła przez bramki migiem i zanurkowała w świat widocznych po drugiej stronie różnokolorowych, rozświetlonych reklamami sklepów.
Ja natomiast zostałem z jej walizami.
Kiedy wreszcie przyszła moja kolej, wrzuciłem bagaże na taśmę, ściągnąłem kurtkę, zdjąłem pasek, zegarek i w ogóle wszystko, co tylko mogłem. Walizy pojechały przodem, android machnął ręką: idziemy.
Piknęło, sprawdzili mi rękę, już było dobrze, ale potem stojący przy maszynerii celnik pokazał: na bok.
– Proszę otworzyć – odezwał się przez mechatranslator.
Rozejrzałem się: paniusi nigdzie nie było.
– Ale... – zacząłem, natomiast szybko urwałem. Przecież nie powiem, że chcę lecieć z nie swoim bagażem, co nie? Z miejsca mnie zgarną na dołek, ściągną policję i dopiero zaczną zadawać pytania.
Rad nierad otworzyłem zatrzaski, które na szczęście nie były zabezpieczone kodem, pokazałem gestem pełnym bezradności na wnętrze pełne koronkowych, kolorowych fatałaszków i kosmetyków.
–