Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej. Ярослав Гашек
armii modlili się i odprawiali msze święte o zwycięstwo dla tej armii, której chleb jedli. Przy egzekucjach zrewoltowanych żołnierzy zjawiał się ksiądz. Przy egzekucjach legionistów czeskich także widywało się duchownego. Nic się też nie zmieniło od owych czasów, kiedy to wielki łupieżca Wojciech, później świętym przezwany, brał udział w tępieniu i mordowaniu Słowian nadbałtyckich, dzierżąc w jednym ręku miecz, a w drugim krzyż.
Ludzie całej Europy szli jak bydlęta na rzeź, dokąd obok rzeźników-cesarzy, królów, prezydentów i innych potentatów i wodzów prowadzili ich księża wszystkich wyznań, błogosławiąc im i pozwalając fałszywie przysięgać, że „na ziemi, w powietrzu, na morzu” itd.
Dwukrotnie odprawiano msze polowe. Raz, kiedy część oddziałów odchodziła na front, a drugi raz, na froncie, przed krwawą rzezią, przed zabijaniem. Pamiętam, jak pewnego razu podczas mszy polowej samolot nieprzyjacielski zrzucił bombę w sam ołtarz polowy, a z kapelana pozostało tylko parę krwawych strzępów. Potem pisało się o nim jako o męczenniku, ale w tym samym czasie nasze samoloty przysparzały podobnej sławy kapelanom po drugiej stronie frontu.
Mieliśmy, z tej racji niebywałą uciechę, a na prowizorycznym krzyżu, postawionym na miejscu, gdzie pochowano szczątki kapelana, pojawił się w nocy taki nagrobkowy napis:
To, co nas spotkać może, spadło już na ciebie.
Przyrzekłeś nam, brachu miły, śliczny pobyt w niebie,
Niebo samo spadło dziś na twą głowę biedną,
Zostawiając nam po tobie małą plamkę jedną.
2
Szwejk ugotował ów sławny grog, przewyższający swą jakością grogi starych marynarzy. Taki grog mogli byli pijać piraci osiemnastego stulecia i byliby na pewno zadowoleni.
Kapelan Otto Katz był zachwycony i zapytał:
– Kto was nauczył przyrządzać taki wspaniały napój?
– Kiedy przed laty wędrowałem po świecie – odpowiedział Szwejk – spotkałem w Bremie pewnego rozpustnego marynarza, który mówił, że grog musi być taki mocny, aby ten, kto by po jego wypiciu wpadł do morza, mógł przepłynąć cały kanał La Manche. Po słabym grogu utopi się jak szczenię.
– Po takim grogu, Szwejku, będzie się nam dobrze odprawiało mszę polową – zauważył kapelan – myślę, że najpierw będę musiał wygłosić kilka słów pożegnania. Msza polowa to nie jest taka zabawa jak odprawianie mszy świętej w garnizonie albo wygłaszanie kazania do tych tam łobuzów. W tym wypadku musi człowiek mieć naprawdę wszystkie klepki w porządku. Ołtarz polowy mamy. Wydanie kieszonkowe, składane. Jezus Maria, Szwejku! – chwycił się za głowę. – Ale też jesteśmy idioci! Wiecie, gdzie schowałem ołtarz polowy? Do otomany, którą sprzedaliśmy.
– Tak, to jest nieszczęście, panie feldkuracie – rzekł Szwejk – ja wprawdzie znam tego tandeciarza, przedwczoraj właśnie spotkałem jego żonę. On siedzi w ciupie z powodu jakiejś ukradzionej szafy, a nasza otomana jest u pewnego nauczyciela we Vrszovicach. To będzie heca z tym ontarzem polowym. Najlepiej będzie, jak się napijemy grogu i pójdziemy na poszukiwanie, ponieważ myślę, że jednak bez ontarza polowego nie będzie można odprawić mszy świętej.
– Brakuje nam rzeczywiście jeszcze tylko polowego ołtarza – rzekł melancholijnie kapelan. – Na poligonie wszystko już jest przygotowane. Cieśle już zrobili podium. Monstrancję pożyczą nam z Brzevnova, kielich powinienem mieć swój, ale gdzież on jest?…
Zamyślił się:
– Powiedzmy sobie, że go zgubiłem. Więc dostaniemy puchar sportowy od porucznika Witingera z 75 pułku. Kiedyś przed laty zdobył go w biegach, jako nagrodę „Sport Favorit”. Był to doskonały biegacz. Jak się sam zawsze chwalił, robił czterdzieści kilometrów Wiedeń–Mödling w godzinę i czterdzieści osiem minut. Już wczoraj omówiłem z nim tę sprawę. Jestem bydlę, że wszystko odkładam zawsze na ostatnią chwilę. Dlaczego ja, bałwan, nie zajrzałem do otomany?
Pod wpływem grogu, przyrządzonego podług przepisu rozwiązłego marynarza, zaczął sobie głupio wymyślać i oświadczał w najrozmaitszych sentencjach, gdzie właściwie powinien się znajdować.
– Może byśmy wreszcie poszli na poszukiwanie ontarza polowego – zapraszał Szwejk – już jest ranek. Muszę się jeszcze ubrać w mundur i napić trochę grogu.
Nareszcie wyszli. Idąc do żony handlarza starych mebli kapelan opowiadał Szwejkowi, że wczoraj z „błogosławieństwem bożym” wygrał dużo pieniędzy i jeśli dobrze pójdzie, to wykupi fortepian z lombardu.
Przypominało to śluby składane przez pogan swym bożkom. Od zaspanej żony handlarza starych mebli dowiedzieli się adresu nauczyciela we Vrszovicach, nowego właściciela otomany. Kapelan okazał się niezwykle łaskawy – uszczypnął żonę handlarza w obydwa policzki i połechtał pod brodą.
Do Vrszovic poszli piechotą, ponieważ kapelan oświadczył, że musi się przejść po świeżym powietrzu dla zmiany wrażeń.
We Vrszovicach, w mieszkaniu nauczyciela, starego, pobożnego pana, czekała ich niemiła niespodzianka. Stary pan znalazłszy ołtarz polowy w otomanie uważał to za zrządzenie boże i oddał go do zakrystii miejscowego kościoła, zastrzegając sobie umieszczenie napisu: „Ofiarowany ku czci i chwale bożej przez pana Kolarzika, nauczyciela w stanie spoczynku. Roku Pańskiego 1914”. Starszy pan był bardzo zakłopotany, gdyż zastali go w bieliźnie.
Z rozmowy z nim wynikało, że nieoczekiwane znalezienie ołtarza uważał za cud i znak boży. Gdy kupował otomanę, to jakiś głos wewnętrzny mówił mu: „Zobacz, co jest wewnątrz”. Widział też we śnie anioła, który mu wprost rozkazał: „Otwórz otomanę!” Usłuchał. A kiedy tam ujrzał miniaturowy, składany, trójdzielny ołtarz ze skrytką na tabernakulum, ukląkł przed otomaną i modlił się długo i gorąco, chwaląc Boga i uważając to za znak z nieba, aby przyozdobić tym kościół we Vrszovicach.
– To nas nie interesuje – rzekł kapelan – taką rzecz, która do pana nie należała, powinien był pan oddać w policji, a nie do jakiejś przeklętej zakrystii.
– Z powodu tego cudu – dodał Szwejk zwracając się do nauczyciela – może się jeszcze w coś wplątać. Kupił kanapę, a nie żaden ontarz, który jest własnością władz wojskowych. Taki znak boży może go drogo kosztować. Nie powinien był się przejmować aniołami. Pewien człowiek w Zhorzy też wyorał w polu jakiś kielich, który pochodził ze świętokradztwa i był tam schowany na lepsze czasy, kiedy sprawa pójdzie w zapomnienie. Uważał to także za cud i zamiast go sprzedać na złom, poszedł z tym kielichem do proboszcza, że chce go, mówi, ofiarować do kościoła. A proboszcz myślał, że on jest tym złodziejem i ma wyrzuty sumienia, posłał więc po wójta, a wójt po policję i znalazca został niewinnie skazany za świętokradztwo, tylko dlatego że ciągle coś gadał o cudzie. Bronił się, jak mógł, też gadał o jakimś aniele, nawet wplątał do tego Pannę Marię, ale w końcu i tak dostał dziesięć lat paki. Najlepiej zrobi, jak pójdzie z nami do tutejszego proboszcza, żeby nam zwrócił majątek państwowy. Ontarz polowy to nie jest ani kotka, ani onuca, którą może podarować, komu chce.
Stary pan trząsł się cały ze strachu i ubierając się szczękał zębami.
– Ja naprawdę nic złego i podłego nie myślałem i nic nie ukrywałem. Sądziłem, że tym zrządzeniem bożym mogę się przyczynić do przyozdobienia naszej ubogiej świątyni Pańskiej we Vrszovicach.
– Rozumie się, na rachunek władz wojskowych – rzekł twardo i szorstko Szwejk. – Bóg zapłać za takie zrządzenie boże. Niejaki Pivonka z Chocieborza