Ziemia obiecana, tom drugi. Władysław Stanisław Reymont
spotykam kuma z Chojnów, wiózł fureczkę piasku.
– A gdzie to wieziecie?
– A do miasta.
– A po co?
– Sprzedać.
– A co to warto?
– Rubla, jak trafi na państwo to więcej, a jak na Żydów mniej.
Poszedłem z nim. Wziął półtora rubla. Jak to zobaczyłem, to mi się tak rozwidniało, jakby mi kto w łeb uczoną książkę wpakował.
Miałem górkę za chałupą, niczego była; miała cztery morgi, ziemia galanta, bo ją skowronki nawoziły od wieków i psy się na niej schodziły po sąsiedzku każdej wiosny. Przyleciałem do domu, narychtowałem wóz i na góreczkę szukać piasku. Był jucha kiej złoto i paradniej mu na pańskich schodach niż pod zbożem.
Pojechałem z pierwszą furą; Żydy me zbiły na Starym Mieście, piaskarze nasze tyż, policjant i owszem na ulicy, alem sprzedał. Potem tom ino zrzynał tę górkę i fort wywoziłem do Łodzi bez całe dwa lata, dzień w dzień, a w trzecim jeździł i mój chłopak, jeździł i parobek com go przynajął; woziliśmy piasek, a przywoziliśmy co inszego… Z początku to żona chciała me sprać, że ja to gront zapaskudziłem i złe powietrze robię. Jużci, że to nie perfumy. A że to Łódź fort szła ku naszej wsi, to coraz przyjdzie jakiś pluderek, obejrzy moją gospodarkę i powiada: sprzedaj; przychodziły też Żydy i mówią: sprzedaj Karczmarek! Nie sprzedałem, choć w końcu dawały po pięćset rubli za morgę. Zacząłem kalkulować, że w tym coś jest, kiedy one tak drogo chcą płacić. Poszedłem się poradzić do adwokata, co nam działy prowadził. Rzetelny bardzo człowiek, bo mi wprost powiedział:
– Głupiś Karczmarek. że tego nie wiesz, oni chcą twoją glinę kupić. Postaw cegielnię, a jak nie masz pieniędzy, to do spółki ze mną.
Postawiłem sam, nająłem strycharza, sam pomagałem i żona, i dzieci, robiliśmy jak woły i grosz szedł. Przyjechał raz adwokat, obejrzał i powiada:
– Głupiś Karczmarek, zamęczysz siebie i dzieci i na tym co najwyżej zarobisz tysiąc rubli na rok. Co trzeba robić? Postawić parową cegielnię.
Myślałem bez całą zimę, potem zrobiliśmy spółkę i jakoś tam idzie.
– A cóż się stało z góreczką? – zapytała Anka ciekawie.
– Zgolona do czysta, już ją tam ludzie na podeszwach roznieśli po świecie.
– I mieszka pan jeszcze na wsi?
– Trochę przy cegielni, a trochę w mieście, bom sobie tam postawił chałupę, żeby żona miała gdzie mieszkać z dziećmi, które chodzą do szkoły.
– Ładna chałupka! trzy piętra frontu i cztery oficyny – zauważył Karol.
– I… postawię sobie jeszcze jedną, bo mam plac i mieszkania będzie mi potrzeba dla zięcia.
– A co panu po Kurowie?
– Syna najstarszego żenię, a że chłopak we szkołach nie był, do handlu też się nie zda, ani na fabrykanta, tobym mu chciał kupić co niewielkiego i niedaleko, aby go mieć pod bokiem.
– Ja muszę zaraz jechać, ale niech się pan z ojcem umówi o wszystko, zgódźcie się na cenę i przyjedzie pan do Łodzi, to zrobimy akt. No, Maks, czas nam w drogę.
– Odprowadzimy was kawałek, przez pole do szosy.
Pożegnanie nie zabrało wiele czasu, wszyscy prócz Karczmarka, poszli przez ogród i szli wąską polną drogą, na której spod trawy gdzieniegdzie znać było wyżłobioną kolej wozów.
Przodem szła Anka, Karol i Maks; za nim Zajączkowski z księdzem, a w samym końcu jechał pan Adam, zostawał w tyle, bo wózek się opierał na wybojach i kretowiskach, aż Waluś klął co chwila.
– Ażeby cię wciornoście! a to utyka kiej świnia.
Przedwieczór już był nad ziemią, rosa obfita okiścią pokrywała zboża i trawy i wielka cichość płynęła nad polami, szemrzącymi dziwnie przenikającym szelestem żytnich kiści, graniem świerszczyków i słodkim, szklanym brzęczeniem komarów, co całą chmurą kłębiły się nad głowami idących, a czasem przepiórki z głębi zielonych puszcz żytnich wołały: Pójdźcie żąć! Pójdźcie żąć! Albo jaskółka ze świergotem przeleciała w zygzakach, albo z owsów czarniawych nakropionych żółtymi ognichami, wyrwał się skowronek, bił prosto ku niebu, trzepał skrzydełkami i dzwonił pieśnią, lub pszczoły z brzękiem wracały do roboty.
– Dobrodzieju mój kochany, ale ten Karczmarek to dziwny człowiek.
– Jest takich w Łodzi więcej. Wie ksiądz, że on się nauczył czytać i pisać dopiero parę lat temu.
– Ale po co chamowi majątek, we łbie mu się przewróci i będzie myślał, że wszystkim jest równy.
– Albo nie jest równy? Mój Zajączkowski, mój dobrodzieju kochany, a czymże to lepsi jesteśmy od niego?
– Ksiądz niedługo każesz nam chamów całować po rękach.
– Jak tego będą warci, pierwszy to zrobię, dobrodzieju mój kochany, Jasiek, ognia.
Ale że Jaśka nie było, zapalił mu fajkę Maks, który do nich się przyłączył i słuchał nie słysząc, bo patrzył na Ankę idącą przodem z Karolem i łowił chciwie ich rozmowę, prowadzoną półgłosem.
– Nie zapomni pan o Wysockiej? – prosiła cicho.
– Jutro pójdę do niej. Czy ona naprawdę jest naszą kuzynką.
– Jest moją, ale myślę, że wkrótce będzie naszą.
Szli czas jakiś w milczeniu.
Ksiądz sprzeczał się z Zajączkowskim, a pan Adam śpiewał, aż się rozlegało po polach.
Hej z góry, z góry, jadą Mazury,
Puk puk w okieneczko
Otwórz, otwórz panieneczko
Koniom wody daj.
– Prędko pan przyjedzie?
– Nie wiem. Mam tyle roboty z fabryką, że nie wiem, co pierwej robić.
– Mało ma pan dla mnie czasu teraz, bardzo mało… – dodała ciszej i smutniej, ciągnąc dłonią po młodych rdzawych kłosach, co rozkołysane kłaniały się jej do nóg i obrzucały rosą.
– Proszę się spytać Maksa, czy ja dla siebie mam choćby godzinę czasu dziennie. Od piątej rano na nogach do późnej nocy. Jaki z ciebie dzieciak, Anko, no spojrzyj na mnie.
Spojrzała, ale w oczach miała smutek i usta drżały jej nerwowo.
– Przyjadę za dwa tygodnie, dobrze? – powiedział spiesznie, aby ją pocieszyć.
– Dobrze, dziękuję, ale jeśli ma na tym cierpieć fabryka, to proszę nie przyjeżdżać, potrafię znieść i tęsknotę, przecież to nie po raz pierwszy.
– Ale ostatni, Anka, Ten miesiąc zleci prędko, a potem…
– A potem?
– Potem będziemy już razem; boi się tego moje złote dziecko, co? – szepnął czule.
– Nie, nie! bo przecież to z tobą, z panem – poprawiła się rumieniąc i uśmiechała się tak słodko że miał ją ochotę pocałować.
Zamilkła i rozmarzonymi, zapatrzonymi w siebie oczami błądziła po zielonej płachcie zbóż, co niby wielki rozlew wody kołysany wiatrem, marszczyło się w płowe koliska, w czarniawe gurby, kładło się nad ziemią, powstawało, leciało w tył do ugorów, odbijało się o nie i znowu z chrzęstem uderzało w dróżkę, jakby