Ziemia obiecana, tom drugi. Władysław Stanisław Reymont
Nie przyjmę was ananasami, bo nie mam, biedny sługa Chrystusów jestem, ale co mam, to bierzcie. Anka, a prośże za mną. Stachu, bo cię cybuchem przemierzę, jak będziesz taki niemrawy, ruszajże się chłopcze.
– Ale ksiądz ma takie zapasy, że nie powstydziłaby się ich i najlepsza gospodyni.
– A to twoja Anka zrobiła wszystko. No, nie piecz raczków dziewczyno, nie wstydź się. Nic nie miałem, mój dobrodzieju kochany, ale to nic, niech Stach powie, żyło się czasem na bórg13, ale jak mi dziewczyna zaczęła dogadywać: A sadź ksiądz drzewa owocowe, a prowadź pszczoły, a pilnuj ogrodu, a rób to, a rób tamto, tak i wyterkotała wszystko, bo któż się oprze niewiastce! Ho, ho, Anka to złoto! Żebym ja wam pokazał zakrystię, co tam bielizny kościelnej, jakie kapy, jakie ornaty, jakie stuły, to i katedralny kościół nie powstydziłby się, a to wszystko ona, własnymi rękami robiła, ona, moje dzieciątko kochane!
Rozczulił się, objął ją za głowę i pocałował w zarumienione czoło.
– Tylko tego nie mogłam zrobić, żeby sobie ksiądz nową sutannę kupił.
– A po co mi to! Cicho dziewczyno! Jasiek, a daj no ogieńka, bo fajeczka zgasła – zakrzyczał, zarumieniony jak panna i silnie stukał cybuchem w podłogę.
– Siedźcież sobie panowie, a ja idę do domu szykować obiad. Niechże ksiądz długo ich nie trzyma i jak najprędzej przyprowadzi.
Zaraz poszła.
Wilczek także się pożegnał i poleciał do domu, bo przyszedł po niego młodszy brat.
– To zuch chłopak – szepnął ksiądz po jego wyjściu.
– Doskonała łódzka kanalia.
– Za ostro, panie Karolu. Muszę się przecież ująć za moim wychowankiem. Ja go znam od dziecka. Twarda sztuka, nie da się zjeść w kaszy, dobrodzieju mój kochany. Wola jak stal, przebiegły, sprytny, ale poczciwy, bo swoją rodzinę kocha namiętnie.
– Co mu wcale nie przeszkadza drwić z niej.
– To już natura taka przekorna. Wyśmiewał się kiedyś jeszcze w dzieciństwie z jakiejś biednej chorej kobieciny. Przekropiłem go za to cybuchem i chciałem zmusić, aby ją przeprosił. Gdzie tam! Cybuchy przyjął, ale z przeproszeniem ani rusz. Później się dowiedziałem, że chłopak matce ściągnął kaftan i spódnicę i zaniósł babie. Z własnej woli zrobi wszystko, przez mus – nic. Kpi on ze swoich, co jużcić, że nie jest pięknie, ale cóż mu mówić, kiedy wszystkim pomaga. Młodszego brata utrzymuje w gimnazjum, rodzicom pomaga, będzie jeszcze z niego pociecha.
– Dla kryminału – szepnął Karol, którego irytowały te pochwały księżowskie.
– No, to już chodźmy na obiad, bo panna Anna musi się niecierpliwić.
– Chodźmy. Idźcie jegomoście, ja was dogonię, zajrzę tylko do księdza Liberata.
– Nieoceniony ten wasz ksiądz Szymon, nigdym jeszcze podobnego nie spotkał. Ależ to uosobienie poczciwości, dobroci i abnegacji.
– Bo w Kurowie najlepszy interes robić można na poczciwości, a szczególniej jeszcze wtedy, gdy ta poczciwość obleczona jest w sutannę. Spróbuj żyć tutaj ze szwindlów.
– Mówisz jak Moryc – rzekł niechętnie Maks.
– Chłopaki, dobrodzieje moi kochani, a zaczekajcie no. A to smyrgacie jak jelonki, gonię i gonię, ażem się zakasał – wołał ksiądz, pędząc za nimi z sutanną w garści, żeby mu nie przeszkadzała.
Poszli razem, ale milczeli.
Ksiądz miał twarz posmutniałą, wzdychał chwilami i z melancholią spoglądał w przestrzeń.
Widok księdza Liberata omroczył mu duszę smutkiem.
W ganku kurowskiego dworu zastali już Zajączkowskiego, który coś pilno opowiadał panu Adamowi.
– A, jest ten bisurmanin – szepnął ksiądz. – Jak się masz dobrodzieju, mój kochany! a co to, do kościoła nie chodzisz, o swoim proboszczu już zapomniałeś, he?
– Nie zaczynałbyś ksiądz na nowo, bom i tak zły – mruknął szlachcic niechętnie.
– A to ugryź psa w ogon. Widzisz go, będzie mi tu złością parskał jak kot.
– A Panie Jezu Chryste, jeżelim zaczynał bijże mnie – krzyknął, rozkładając ręce Zajączkowski.
– No cicho, cicho. Daj gęby dobrodzieju mój kochany.
– I chodźcie panowie, bo obiad na stole – zapraszała Anka.
– Nie mogłeś, dobrodzieju, zaczynać od tego, ale z księdza wieczna przekora.
Ucałowali się i w największej zgodzie siedli przy sobie do obiadu, który ciągnął się w milczeniu, bo Anka posmutniała i goniła oczami spojrzenia Karola, milczącego uparcie, Maks przyglądał się obojgu, pan Adam nawet mówił niewiele, a ksiądz z Zajączkowskim zajęci byli jedzeniem.
– Ostatni to raz jemy obiad w Kurowie w takim towarzystwie – zauważył stary dość smutno.
– Ale możemy jeszcze jadać w Łodzi w takim samym komplecie. Sądzę, że ksiądz proboszcz, ani pan Zajączkowski nie zapomną o nas – powiedział Karol.
– O, nie, nie, przyjedziemy obaj. Poświęcę ci fabrykę, dobrodzieju mój kochany, bo kto z Bogiem, z tym Bóg, a potem dam wam ślub, a potem przecież nie kto inny będzie wam dzieciątko chrzcił, tylko ja. O, Anka uciekła, wstydzi się, a radaby, żeby to jak najprędzej. Anka, Anusiu – wołał rozbawiony.
– Nie wstydźże mi ksiądz dziewczyny.
– Mój dobrodzieju kochany, panny się takich rzeczy tyle wstydzą, co koziołeczek w kapuście. Jasiek a nałóż no fajeczkę.
– Panie Korolu, może pan przyjdzie do ganku, bo tam czeka Socha i koniecznie chce się z panem widzieć.
– Socha? Czy to ten protegowany pani, którego umieściłem u Bucholca.
– Tak, przyszedł z żoną.
– Anka, czemu to tak wielkie rumieńce? – zapytał, idąc z nią do ganku.
– Niedobry – szepnęła, odwracając głowę, ale ją objął ramieniem i zapytał szeptem:
– Bardzo niedobry? no, powiedz Anka, bardzo niedobry?
– Bardzo niedobry, bardzo niegodziwy i bardzo…
– I co bardzo? – pytał, przechylając jej głowę i całując w przymknięte oczy.
– I bardzo kochany – szepnęła, wysuwając mu się z objęć i weszła na ganek, przed którym stali Sochowie, ale tak zmienieni, że nie poznał ich na razie.
Socha zamiast białej kapoty miał czarny surdut, pokapany woskiem na połach, czarne za krótkie spodnie, wyciągnięte na cholewy, czapkę z daszkiem, gumowy kołnierzyk, który mu zjeżdżał na kark i odsłaniał brudną szyję.
Zapuścił brodę, która mu niby ostra szczecinowa szczotka pokrywała szczęki i łączyła się przy uszach z krótko obciętymi włosami, wysmarowanymi pomadą.
Z żółtej, pomiętej i zmizerowanej twarzy patrzyły dawne, niebieskie, poczciwe oczy.
Pochylił się również po dawnemu do kolan Karola.
– Ledwiem was poznał, wyglądacie jak fabrykant.
– I… ściarachał się ino człowiek między ciarachami i tyla.
– Robicie wciąż u Bucholca?
– A robi, wielmożny dyrektorze, robi…
– Cicho kobito, ja rzeknę – przerwał jej z powagą. – Powiadali w miasteczku
13