Hrabia Monte Christo. Александр Дюма
pan nie masz przyjaciół, którzy by ci podali rękę?
Morrel uśmiechnął się gorzko.
– W interesach, kochany panie – rzekł – nie ma przyjaciół, wiesz pan o tym dobrze; są tylko wspólnicy.
– To prawda – szepnął Anglik. – Zostaje więc panu jedna tylko nadzieja?
– Jedyna.
– Ostatnia?
– Ostatnia.
– A jeżeli ta nadzieja pana zawiedzie?
– Będę zgubiony, zgubiony na zawsze.
– Gdym szedł do pana, jakiś statek wpłynął do portu.
– Wiem… Młodzieniec, który został mi wierny w tej biedzie, większą część czasu siedzi na wieżyczce w nadziei, że pierwszy przyniesie mi dobrą nowinę. Powiedział mi o przybyciu tego statku.
– I to nie jest pański statek?
– Nie, to „Żyronda”, statek z Bordeaux; wraca także z Indii, ale nie, to nie mój.
– Może wiezie jakieś wiadomości o „Faraonie”?
– Mam panu wyznać prawdę? Boję się niemal tak samo wieści o moim trójmasztowcu, jak i samej niepewności. Ale w niepewności tkwi jeszcze nadzieja…
I dodał głucho:
– To opóźnienie nie jest naturalne. „Faraon” wypłynął z Kalkuty piątego lutego, powinien był wrócić już miesiąc z górą.
– Cóż to? – odezwał się Anglik, natężając słuch. – Co to za hałas?
– O mój Boże! Boże! – zawołał Morrel blednąc. – Co się znów stało?
Rzeczywiście, na schodach było głośno: ktoś biegał tam i z powrotem, słychać było głośne lamenty.
Morrel wstał, chciał pójść do drzwi, ale zabrakło mu sił i opadł znowu na krzesło.
Obaj mężczyźni pozostali tak nieruchomo naprzeciw siebie. Morrel drżał na całym ciele, nieznajomy przypatrywał mu się z wyrazem głębokiej litości. Hałas już ustał, a jednak Morrel zdawał się jeszcze na coś czekać; ów hałas miał przyczynę, musiał więc mieć i skutek.
Cudzoziemcowi wydało się, że ktoś idzie wolno po schodach – szło kilka osób, a zatrzymały się na podeście.
Wsunięto klucz do zamka w pierwszych drzwiach, które skrzypnęły w zawiasach.
– Tylko dwie osoby mają klucz od tych drzwi – szepnął Morrel. – Kokles i Julia.
W tym momencie otwarły się drugie drzwi i ukazała się dziewczyna, blada, z twarzą zalaną łzami.
Morrel wstał drżący i oparł się o poręcz fotela, bo nie mógł już o własnej mocy ustać na nogach. Chciał zapytać, ale zabrakło mu głosu.
– O mój ojcze! – zawołała dziewczyna, załamując ręce. – Przebacz swemu dziecku, że ci musi przynieść złą nowinę.
Morrel zbladł okropnie; Julia rzuciła się w jego objęcia.
– Ojcze! Ojcze! – mówiła. – Bądź odważny!
– „Faraon” zatonął? – rzekł Morrel, a słowa więzły mu w gardle.
Dziewczyna nie odpowiedziała, ale skinęła głową, którą trzymała na piersi ojca.
– A załoga? – zapytał Morrel.
– Ocalona, przez statek, który wszedł teraz do portu.
Morrel podniósł ręce do nieba, a ów podniosły gest wyrażał wdzięczność i rezygnację jednocześnie.
– Dzięki ci, Boże – powiedział – cios tylko mnie dotyka!
Pomimo całej flegmy Anglika łzy zakręciły mu się w oczach.
– Wejdźcie – rzekł Morrel. – Wejdźcie, bo się domyślam, że wszyscy jesteście za drzwiami.
Ledwie wymówił te słowa, ukazała się rozszlochana pani Morrel, a za nią wszedł Emanuel. W głębi przedpokoju widać było surowe rysy kilku półnagich marynarzy.
Na widok tych ludzi Anglik zadrżał; postąpił krok naprzód, jak gdyby chciał do nich podbiec, lecz zapanował nad sobą i skrył się w najciemniejszym i najdalszym kącie gabinetu.
Pani Morrel usiadła w fotelu i wzięła męża za rękę, a Julia nadal przytulała się do ojca. Emanuel stał pośrodku pokoju i zdawał się pośrednikiem łączącym rodzinę Morrelów z żeglarzami stojącymi nadal w drzwiach.
– Jak to się stało? – zapytał Morrel.
– Chodźcie tu, Penelonie – rzekł młodzieniec – i opowiedzcie nam cały wypadek.
Stary marynarz, ogorzały od słońca równikowego, postąpił do przodu, mnąc w ręku resztki kapelusza.
– Dzień dobry, panie Morrel – rzekł, jak gdyby wczoraj zaledwie wyjechał z Marsylii, a dziś wracał właśnie z Aix lub Tulonu.
– Dzień dobry, drogi przyjacielu – odrzekł armator, nie mogąc powstrzymać się mimo łez od uśmiechu. – Ale gdzie jest kapitan?
– Kapitan, panie Morrel, zachorował i pozostał w Palmie, ale Bóg da, że to się skończy na niczym i ujrzy pan go za dni kilka zdrowego jak ryba.
– To dobrze… Opowiadaj teraz, Penelonie – rzekł Morrel.
Penelon przesunął prymkę, którą żuł, ze strony prawej na lewą, zasłonił usta ręką, odwrócił się, splunął na sam środek przedpokoju czarną śliną, wysunął jedną nogę i kołysząc się w biodrach, rzekł:
– Otóż, panie Morrel, byliśmy tak mniej więcej między Przylądkiem Białym a Przylądkiem Boyador; pchała nas wspaniała południowo-zachodnia bryza – po całym tygodniu okropnej ciszy – no i w pewnej chwili podchodzi do mnie kapitan Gaumard (a trzeba panu wiedzieć, żem był u steru) i mówi: „Ojczulku, co myślicie o tych chmurach, co się tam podnoszą na horyzoncie?”. A właśnie się im przypatrywałem. „Co myślę, kapitanie? Myślę, że rosną szybciej, niż mają prawo, i że są czarniejsze niż wypada chmurom, które nie mają złych intencji”. „To też i moje zdanie – odpowiada kapitan – i trzeba nam przygotować się na ich przyjęcie. Za dużo mamy żagli na ten huragan, co w nas rychło uderzy. Hej tam! Zwijać bombramsle i skrócić kliwer”.
Rychło w czas; zaledwie rozkaz ten wykonano, a już uderzył na nas wiatr i statek przechylił się na bok. „Cóż – powiada kapitan – mamy jeszcze za dużo płótna; zwijaj wielki żagiel!”. Pięć minut potem szliśmy już tylko pod fokiem, marslami i bramslami. „Cóż to, ojczulku – mówi do mnie kapitan – dlaczego tak kiwacie głową?”. „Dlatego, że na waszym miejscu, kapitanie, zmykałbym co sił”. „Chyba masz rację, mój stary – rzecze kapitan – wicher nas zaraz nieźle trzepnie”. „Dalibóg, kapitanie – mówię – ten, kto by chciał kupić za wicher to, co się tam wyprawia, zarobiłby sowicie; będzie sztorm jak się patrzy albo nie znam się na tym”.
Widać bowiem było wicher, jak pędził, niby tuman kurzawy, ale szczęściem miał on do czynienia z człowiekiem, co się na tym zna.
„Skróć marsle o dwa szoty! – zawołał kapitan. – Poluzuj szoty! Brasuj na wiatr! Przyciągnij marsle! Przyciągnij bloki na rejach!”.
– To nie wystarczy na tamtych wybrzeżach – rzekł Anglik. – Ja bym skrócił o cztery i pozbył się fokżagla.
Wszyscy drgnęli na tę niespodziewaną uwagę, rzuconą tonem pewnym i dźwięcznym. Penelon przyłożył dłoń do oczu i przyjrzał się bacznie temu, kto takim pewnym siebie głosem skrytykował