Hrabia Monte Christo. Александр Дюма
na dół, a tu wody na trzy stopy! Wracam i wrzeszczę: do pomp! do pomp! Ale co z tego, było za późno. Wzięliśmy się do pomp, ale im więcej pompowaliśmy, tym więcej się nalało. „Ech, do diabła – powiadam sobie po czterech godzinach tej harówki – jak mamy tonąć, to i tońmy; raz się umiera w życiu”. „Taki to dajesz przykład, Penelon? – powiada kapitan – czekaj no, czekaj tylko!”. Przyniósł z kajuty parę pistoletów i zawołał: „Łeb roztrzaskam pierwszemu, co odejdzie od pompy!”.
– Brawo – wtrącił Anglik.
– Nic tak nie napędza odwagi jak takie dobre racje – mówił dalej żeglarz. – Zwłaszcza że w międzyczasie niebo się rozjaśniło i wiatr opadł; ale wody przybywało nam ciągle, po trochę, po dwa cale na godzinę. Zdaje się wam, że dwa cale na godzinę to mało, ale przez dwanaście godzin robi się cali dwadzieścia cztery, a dwadzieścia cztery to dobry łokieć. Wcześniej było trzy stopy, teraz mieliśmy pięć. A gdy statek ma pięć stóp wody w brzuchu, to już jakby chorował na wodną puchlinę. „No, dosyć – rzekł kapitan – dosyć tego. Pan Morrel nie będzie miał nam nic do zarzucenia: uczyniliśmy, co można, aby ocalić statek; teraz trzeba ratować ludzi. Do szalupy, no już, dzieci, nie marudzić!”.
– Niech mi pan wierzy, panie Morrel – ciągnął Penelon – byliśmy bardzo przywiązani do „Faraona”, ale jakby marynarz nie kochał swojego statku, zawsze mu będzie droższa własna skóra. Nie daliśmy więc sobie tego powtarzać dwa razy; zwłaszcza że statek skrzypiał i jęczał, jakby mówił do nas: „Idźcie już sobie! Idźcie, do licha!”. I nie kłamał ten biedny „Faraon”, bo już czuliśmy, dosłownie, jak nam się zapada pod nogami. No i zanim by się kto obejrzał, szalupa była na morzu, a my – jak nas było ośmiu – w szalupie. Kapitan zszedł ostatni; a raczej nie zszedł, bo nie chciał opuścić statku, ale porwałem go wpół i rzuciłem między kolegów, po czym sam wskoczyłem do szalupy. Czas był na to, bo zaraz potem zawalił się pomost, z hukiem, jakby wypaliła cała bateria okrętowa. Dziesięć minut później statek zanurzył się dziobem, potem tyłem, a potem zaczął się kręcić w kółko jak pies, co się chce złapać za ogon; a wreszcie, cześć pieśni, i brr-rum!… Skończyło się, i już po „Faraonie”.
A my pływaliśmy tak przez trzy dni, nie mając ani kawałka chleba, ani kropli wody, tak że już naradzaliśmy się, żeby ciągnąć losy, którego by z nas najpierw zjeść, ale nagle spostrzegliśmy „Żyrondę”. Zaczęliśmy dawać znaki, spostrzegli nas, posłali do nas szalupę i przyjęli na pokład. Tak to się działo, panie Morrel, na słowo honoru, parol marynarza! No nie, koledzy?
Powszechny pomruk uznania dowodził, że opowiadający nie dość, że opisał wiernie wypadek, to jeszcze ubrał to w malownicze szczegóły.
– Dobrze, moi kochani – rzekł pan Morrel. – Zacni z was ludzie, a ja wiedziałem zawczasu, że za to nieszczęście można obwiniać tylko przeznaczenie. To wola Boża, a nie wina ludzi. Poddajmy się z pokorą tej woli. Teraz powiedzcie mi, ile wam jestem winien?
– Ii, nie gadajmy już o tym, panie Morrel.
– Owszem, pogadajmy – rzekł bankier ze smutnym uśmiechem.
– No to, jak tak, to należy nam się za trzy miesiące – odrzekł Penelon.
– Koklesie, wypłać po dwieście franków tym dzielnym ludziom. W innym czasie, kochani, dałbym wam jeszcze dwieście franków premii; ale niestety źle się dzieje i to, co zostało, nie należy już do mnie; wybaczcie mi więc i kochajcie mnie nadal.
Penelonowi zmarszczyła się twarz, co miało oznaczać wzruszenie; odwrócił się do towarzyszy, rozmówił się z nimi krótko i wrócił.
– Co do tych tam, panie Morrel – rzekł, przenosząc znowu prymkę i plując do przedpokoju – co do tych tam…
– Co do czego?
– No, co do tych pieniędzy…
– A więc?
– Ehm, panie Morrel, koledzy mówią, że na ten raz to im wystarczy po pięćdziesiąt franków, a na resztę poczekają.
– Dzięki, kochani! – zawołał pan Morrel wzruszony do głębi. – Macie dobre serca, ale bierzcie, bierzcie te pieniądze; a jeśli nadarzy się wam jaka dobra praca, jesteście wolni.
Ostatnie słowa jakby poraziły poczciwych majtków; spojrzeli po sobie wystraszeni; Penelonowi tchu zabrakło i mało co nie połknął prymki; szczęściem zdążył walnąć się w grdykę.
– Jak to, panie Morrel, jak to! – zawołał zdławionym głosem. – Odprawiasz nas pan? To jest pan z nas niekontent?
– Broń Boże – rzekł armator. – Nie, moje dzieci, jestem z was bardzo zadowolony; wcale was nie odprawiam. Ale co chcecie, nie mam już statków, więc nie potrzebuję marynarzy.
– Jak to, nie masz pan statków? – zawołał Penelon. – To każesz pan zbudować inne, a my poczekamy. Bogu dzięki, wiemy, co to znaczy siedzieć i nic nie robić.
– Ale ja nie mam za co zbudować innego statku, mój poczciwy Penelonie – rzekł Morrel ze smutnym uśmiechem. – Trudno więc, żebym przyjął waszą propozycję, choć bardzo jest szlachetna.
– No, to jeśli pan nie masz pieniędzy, po cóż nam płacisz? Pójdziemy sobie, licząc na łut szczęścia.
– No, dajcież pokój, dzieci – rzekł Morrel, tłumiąc wzruszenie. – Dajcie już pokój, proszę was. Poczekajmy na lepsze czasy, może się kiedy jeszcze spotkamy. Emanuelu, idź z nimi i dopilnuj, aby spełniono moje życzenie.
– Ale panie Morrel, to zobaczymy się jeszcze – czy tak? – zapytał Penelon.
– Tak, kochani, mam taką nadzieję. Bądźcie zdrowi.
Dał znak Koklesowi, i Kokles wyszedł razem z marynarzami i Emanuelem.
– Zostawcie mnie teraz na chwilę samego, muszę porozmawiać z tym panem – rzekł Morrel do żony i córki.
I wskazał oczyma agenta firmy Thomson i French, który stał w kącie nieruchomo przez całą tę scenę, wtrącając zaledwie kilka słów, któreśmy wyżej przytoczyli. Kobiety, które całkiem zapomniały o cudzoziemcu, podniosły nań oczy, po czym odeszły; Julia spojrzała nań, wychodząc, błagalnym wzrokiem, na co cudzoziemiec odpowiedział uśmiechem tak ciepłym, że zadziwiłby on każdego, kto by uważnie się przyglądał lodowatemu obliczu nieznajomego.
Mężczyźni zostali sami.
– No cóż, widział pan i słyszał wszystko – rzekł pan Morrel, opadając na krzesło. – Nic już więcej nie potrzebuję panu tłumaczyć.
– A tak, zobaczyłem – odparł Anglik – że dotknęło pana nowe nieszczęście, równie niezasłużone jak poprzednie; to mnie utwierdza w chęci uczynienia panu przysługi.
– O, drogi panie! – wyszeptał Morrel.
– Jestem teraz głównym pana wierzycielem, czy tak?
– Tak, masz pan weksle o najkrótszych terminach spłaty.
– A nie chciałbyś pan przedłużenia tych terminów?
– Zwłoka mogłaby ocalić mi honor, a tym samym i życie.
– O ile czasu pan prosi?
Morrel zawahał się.
– Dwa miesiące – rzekł.
– Dobrze – zgodził się cudzoziemiec. – Daję panu trzy miesiące.
– Ale czy jesteś pan pewny, że dom Thomson i French…
– Bądź pan zupełnie spokojny, biorę to na siebie. Mamy dziś 5 czerwca, tak?
– Tak.
– No to dobrze, przepiszże