Kobieta bez skazy. Gabriela Zapolska
Mamy iść wybrać kufer. Cudowne nadeszły. Poematy.
– Jedziesz?
– Do Marienbadu.
Nie pytam, czy jedzie sama. To znane i uznane, że Janka jeździ sama, a potem przyjeżdża Ottowicz.
– A kiedy Ottowicz jedzie?
– Za tydzień.
Jest zupełnie spokojna i bardziej „cezarowa żona”, niż kiedykolwiek.
– Czemu ty nie jedziesz? – zapytuje mnie, zapinając rękawiczkę.
– Nie mogę. Rozwód mnie trzyma.
Westchnęła.
– Szczęśliwa! Nasz rozwód, jak utknął, tak ani się chce poruszyć z miejsca. Ta Ottowiczowa jest bezwstydna. Żąda sum bajońskich. Radaby pana Olesia zrujnować do szczętu. Ciekawa jestem, na co jej to wszystko. Przetraci na stroje i wyjazdy. Pusta głowa! Ale ja czuwam i nie dam nas zrujnować! – Nie dam!
Wzięła z kąta cudowną parasolkę. Rączkę stanowiła złota kula, nasadzana chryzoprasami.
Mimowoli wyciągnęłam rękę.
– Och! cudo!
– Prezent wczorajszy od niego! – rzuciła niedbale.
Ucałowała mnie.
– Wiesz – coś tam słyszałam. Mamy mieć piknik pożegnalny, czy coś, zanim się rozjedziemy. Zaproszę małego i Halskiego dla ciebie.
Zatrzymałam ją.
– Gdzie to będzie?
– Naturalnie w naszej knajpie. – Chcesz tych dwóch? Może jeszcze kogo?
– Nie, nie. Tylko Halskiego. Alego nie chcę. Obrzydł mi.
– Dlaczego? Zostaw. To bardzo przyjemnie, jak tam coś pod łokciem poetycznie skrzeczy. Zresztą, jak chcesz.
Była już na progu.
– A!… nie dekoltuj się.
– Dlaczego?
– Dlatego, co ci powiedziałam. Halski ma dosyć dekoltażu. Uwiedziesz go łatwiej szczelnie zasłonięta. – Później sobie to odbijesz.
Roześmiała się.
I znikła.
Po jej odejściu miałam wir w głowie i jakaś gorycz mnie ogarnęła. Wiesz, zazdrościłam jej. Tak. Serjo mówię. Zazdrościłam tej płaskiej, żółtej i trochę już w latach pannicy. Imponuje mi znajomością mężczyzn i lâchons le mot sprytem kupieckim. Doskonale swe dziewictwo wyprowadziła na targ i znalazła kupca. – A ja marnie drepczę w miejscu.
Ha! cóż… trzeba się trzymać!
Może i ja pójdę w cenę.
Zobaczymy!
List dziewiętnasty
Co? Jak? Dzieci twoje mają ospę?…
Boże! Co za szczęście, że sypiam w rękawiczkach!
Gdy list twój przyszedł, leżałam jeszcze w łóżku, w rękawiczkach. Pokojowa przynosi mi list, biorę do ręki. Czytam. Ciemno mi przed oczyma. Wyskakuję z łóżka. Pali się w piecu. Rzucam list do pieca i rękawiczki. Wołam pokojówki, daję jej karbol. Każę, aby zdezynfekowała ręce i tackę wyrzuciła z domu.
– Boże! to straszne. Gdybym dostała ospy, coby się ze mną stało! Ty już masz męża i byt zabezpieczony. Ale ja! Ja! Muszę się dopiero starać, aby coś wreszcie znaleźć możliwego. A tu dzioby! Kto mnie weźmie? Kto? – Ale może Panna Najświętsza mnie uchroni. Pójdę do lekarza, albo każę go zawołać. Niech zarządzi co. Może to cuchnące coś, co to palą od zarazy. A co u ciebie? Piszesz „dzieci”. Ale czy i dziewczynka? – To byłoby straszne. Podobno smarować kolodjum, czy jeszcze coś. Już nie wiem. Głowę tracę. Pisać do ciebie więcej nie będę. Daruj. Ani ty do mnie. Proszę cię. Kocham Cię bardzo, ale to silniejsze nademnie. I nie telegrafuj, bo to… choć to zdaje się nieszkodliwe. Już nie wiem.
Ale nie pisz! Całuję cię zdaleka, zdaleka!…
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.