Macocha, tom trzeci. Józef Ignacy Kraszewski

Macocha, tom trzeci - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
nieustannie na narady był wzywany. Przyjęła jejmość służącego osobnego dla siebie z ręki Będziewiczazarekomendowanego. Był to młody szlachcic, nie osobliwszej powierzchowności, blady, ospowaty, nie patrzący nikomu prosto w oczy, chodzący pod murami i chowający się po kątach, ale niezmiernie przebiegły, chłodny, wytrzymały i domyślny. On się przynajmniej za szlachcica miał i kazał się tak zwać, chociaż nazwisko nie obiecywało nic – nazywał się bowiem Przepiórka. Dworscy miejscowi w kilka dni po zainstallowaniu się jego we dworze, nazywali go – Psiepiórko.

      Jak służył pani, niewiadomo, lecz że umiał się znaleźć z ludźmi, to pewna. Nie zważał na nieprzyjemności, kłótni unikał, milczał, patrzał, słuchał, podglądał, po trosze głuptaska udawał… a w tydzień może tak znał wszystkich obyczaje, godziny i całą miejscowość w Borowcach, jakby tam był od dzieciństwa. Udało mu się nawet potajemnie pozawiązywać stosunki na folwarku, między służbą, i mimo okazywanych niechęci zupełnie był swobodny.

      Przepiórka głównie się temu snadź poświęcił, ażeby przez skaptowanie sobie jednego z pańskich faworytów, uczynić wyłom w ściśniętej dotąd falandze. Zdawał się najprzód wypatrywać kogoby sobie miał obrać, potem rozpoczął oblężenie formalne około niejakiego Walentego zwanego Walem, starego człowieka, rowieśnika Eliasza, który skutkiem starości trochę był zdzieciniał. Miał on niegdy zaufanie pańskie i zajmował na przemiany z Eljaszem miejsce przy jegomości lecz podupadłszy na umyśle i na siłach, pozostał teraz bez zajęcia, po całych dniach odczytywał Biblię i odgadywał Apokalipsę. Ten popęd ku ascetyzmowi zwrócił nań oczy ks. kanonika, który usiłował korzystać, dla nawrócenia go, z tego usposobienia. Chociaż Wal bowiem liczył się za katolika, jak inni we dworze, był nim tylko z imienia. Ks. kanonik zwabił go na rozprawy o Apokalipsie, a powoli znalazłszy umysł chciwy pociechy duchownej, pracować nad nim zaczął. Przepiórka pomagał ku temu i działał też w sprawie nawrócenia. Wal niepostrzeżenie dla innych, znikł prawie ze dworu, na co nikt jeszcze nie zwracał uwagi, a począł kręcić się coraz więcej około plebanii.

      Jednego dnia ks. kanonik przez Przepiórkę dał znać jejmości, iż ma z nią do pomówienia. Dobkowa po obiedzie poszła na probostwo. Zastała kanonika jakby przygotowującego się do jakiegoś ważnego kroku. Poprosił ją uroczyście do pokoju dalszego, i polecił, ażeby nikogo nie wpuszczano.

      Tu, gdy pani Dobkowa usiadła, ksiądz poszedł po papiery do szafy, przyniósł je, położył na stole, a sam namyśliwszy się tak mówić począł:

      – Najprzód waćpani dobrodziejce objawiam to, że rozmowa nasza ma być rodzajem spowiedzi, o której ani ja nikomu, ani też pani mówić nie powinnaś. Tycze się ona zbyt ważnych przedmiotów, interesów kościoła, kraju i moralności publicznej. Zdradzić to, co się tu mówić będzie, byłoby śmiertelnym grzechem…

      Sabina trochę się zlękła.

      – Niech ksiądz kanonik będzie spokojny – rzekła – ja pewnie nie wydam.

      – Muszę tedy asińdźce tę smutną zwiastować nowinę, że się tu na dom, do którego asińdźka weszłaś, srogie gotują burze. Od tej roli, jaką odegrać w nich zechcesz, zależy albo bardzo świetny rezultat dla pani, lub srogie próby… Jesteśmy na tropie popełnionegotu przed wielu laty kryminału… i drugiego podobnego przed niedawnym czasem… Odpowiedzialność za nie spada na pana Dobka, który o nich wiedział, skrywał, a do jednego z nich sam się przykładał. Oprócz tego cięży na domu gorszy zarzut zdrady i kacerstwa…

      – Ale cóż ja, nieszczęśliwa!… poczęła Dobkowa.

      – Ani pani, ani ja się do tego nie mieszam… zaskarżenia poszły z innego źródła do sądu. Ja waćpani dobrodziejce po przyjacielsku o tem oznajmuję, ażebyś wiedziała co czynić, jak sobie postąpić. Dobkowie są pod strasznemi zarzutami; naznaczona komissja sekretna zjedzie lada chwila… umyjże ręce, moja dobrodziejko, od tych brudów, nie mieszaj się – a co wiesz, to szczerze wyznaj.

      Przestrzegam z dobrego serca – a we dworze o tem ani wiedzieć, ani się domyślać nie powinni.

      Dobkowa przelękła – zaczęła drżeć.

      – Ale cóż to mój ojcze? jak się to odkryło?

      – Opatrzność Boża, która nie daje zbrodni bezkarnie ujść nigdy, wybrała za narzędzie starca, który o wszystkiem wiedząc, tając do tego czasu, ruszony sumieniem, poszedł to podać sądowi, pod przysięgą dobrowolną.

      – Cóż takiego? co? na Boga! podnosząc się z siedzenia odezwała się wylękła Dobkowa.

      – Są to po trosze stare dzieje… ale się z nowemi wiążą – mówił ksiądz. Ojciec pana Salomona ożenił się jak oni wszyscy po za krajem, z kobietą swojej wiary, heretyczką.

      – Alboż nie są katolikami?

      – Tylko pozornie – mówił kanonik. Kobietę snadź wziął mimo jej woli – nie kochającą go; przybył tuz nią a potajemnie pono i pierwszy amant za nią podążył. Niewiadomo jeszcze czyli dowody zdrady jakie miał mąż, lecz człowiek go własny wydał, że żonę, a bodaj i gacha – zamordował.

      Dobkowa krzyknęła:

      – Jakto zamordował?

      – Tak jest – mówił kanonik dalej. Sługa go wydał i miano pochwycić winowajcę, gdy – znikł nagle. Zamalowano sprawę pieniędzmi, podano go za umarłego…

      Zduszono wszystko… Tymczasem okazuje się; że syn Salomon ojca tego, mężobójcę, trzymał w lochu zamkniętym lat kilkadziesiąt…

      – Salomon! powtórzyła Dobkowa – mój mąż?

      – Tak jest… stary niedawno czy zmarł, czy niewiadomo jaką śmiercią skończył, a nie pogrzebione jego ciało złożono w grobach.

      Zakryła sobie oczy pani Dobkowa, przypominając ów loszek, który widziała po nocy, i ślad na podłodze, jakby nim coś świeżo do grobów wciągano.

      – Oprócz tego – dodał ks. Żagiel – są inne okropniejsze zarzuty. Pod pozorem katolicyzmu kryła się tu od wieków herezya przeciwko Trójcy Św., szkaradny brud aryanizmu, którego zwolennicy sekretni co rok się tu na radę zjeżdzali… mieli tu swe skarby, swe sejmy i obrzydłe obrzędy w kapliczce jakiejś pod ziemią odbywali.

      Sąd świecki i duchowny już ma wskazówki dostateczne do poszukiwania występków i ukarania ohydnego kacerstwa.

      Wytrwała na wszystko i nieulękła pani Dobkowa, słysząc jednak tak groźne zarzuty i oznajmienie o tem co się na męża jej gotowało, przeraziła się straszliwie… Zakryła oczy… na płacz się jej zbierało. Nie szło jej ani o dom, ani o męża, lecz o te skarby, których ogrom nie wychodził z jej pamięci; przewidywała że jako arjanom wszelka majętność Dobkom odjęta zostanie.

      – Mój ojcze! zawołała: a cóż się stanie zemną?

      – W żadnym razie jejmość ucierpieć nie możesz, owszem swą schedę i poszkodowanie z fortuny ogólnej musisz mieć wydzielone; lecz – moja dobrodziejko, zakończył ksiądz Żagiel: musisz z kacerstwem tem piekielnem zrzec się wszelkiego stosunku.

      – Ja o tem nie wiedziałam! jam żadnego nie miała! okrzyknęła, ręce składając, Dobkowa.

      – Ostrzegam też waćpanią, abyś się na baczności miała, gdyż lada chwila przyjdzie do porachunku kilkasetletniego z tą rodziną. Utajony arjanizm wiadomo co ciągnie za sobą…

      Ja się w to mieszać nie chcę i nie będę, dodał z westchnieniem ksiądz Żagiel. Siedziałem na ich ziemi długo, nienajlepiej mi było, alem krzywdy nie miał, życzyłem… przecież pomsta Boża przychodzi… czas było!

      – Mój ojcze! zawołała Dobkowa składając ręce: weźże mnie obcą i niewinną w opiekę swoją… Za cóżbym ja pokutować miała?..


Скачать книгу