Macocha, tom trzeci. Józef Ignacy Kraszewski
pieniądze zawsze się jakoś z najgorszego procesu wyskrobać potrafi. Nie mówiąc nic jejmości, poszedł zabrać znajomość z Żółtuchowskim. Przypomniał sobie nawet, iż za dziadkiem jego była Petronella de Żółtuchow Żółtuchowska… Z pomocą tej nieboszczki Petronelli zaintrodukował się do pana komisarza, który nudził się okrutnie, mając za całe towarzystwo tylko księdza Żagla i Arona, obaj zaś oni nie mieli czasu do gawędy. Poręba był mu wielce pożądany, w godzinę się pokumali.
Rotmistrz opowiedział, że jejmość była jego krewną, i że przybył jej w pomoc, aby choć alimenta wyrobić, pókiby się sprawa nie rozstrzygnęła.
Siedli tedy w marjasza grać, już jako koligaci i przyjaciele. Do oblania pierwszej dubli przyszła butelczyna. Humory poróżowiały.
– Co wy tam z tym nieszczęśliwym Dobkiem robicie? spytał rotmistrz.
– A cóż? siedzi w alkierzu, nic mu się złego nie dzieje, odparł komissarz.
– Jabym się z nim nie mógł też widzieć?
– Przy mnie, dla czegóż nie?
– Chciałbym mu moją kondolencję wyrazić, rzekł Poręba. Ludzie mnie ogadali przed nim, z domu mnie przepędził, wszystko to przebaczam wspaniałomyślnie – żal mi go…
Cóż myślicie będzie z tej sprawy? dodał rotmistrz.
– Albo ja wiem? Dotąd mi idzie jak z kamienia to arjaństwo.
– E! co to wam się wdawać w sądzenie sumienia ludzkiego, – zawołał Poręba; on o to z Panem Bogiem mieć będzie sprawę… Arjanin? a wiesz asińdziej co arjanie byli?
– Straszliwe kacerstwo! zawołał komissarz.
– No, ja tam tego nie wiem i nie potrafię rozróżnić co arjanie a co ormianie… mnie to wszystko jedno, mówił Poręba, i zbliżył się do ucha Żółtuchowskiemu – ale że ten arjanin grosza miał!! a! a! a!
– A gdzież go podział?…
– Któż to może wiedzieć! Ja wam ręczę, że te kufry były pełne, bom ich próbował.
– Istotnie!
– Żołnierskiem słowem ręczę. Słuchajże kochany Żółtuchowski… co ty, co wy zrobicie człowiekowi, który ma czem ozłocić wszystkie trybunały?
– Tylko nie tam gdzie o arjanizm sprawa, odezwał się Żółtuchowski: ho! ho!
– Arjanin! ormianin! dodał Poręba, kto ich tam rozróżni! At! bałamuctwo… Chodźmy do Dobka…
Poszli tedy… W progu Poręba począł nagotowaną orację.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Widzi pan – przybywam… Choć oczerniony, choć wypędzony, choć z błotem zmieszany a za wroga poczytywany, stawię się w złej godzinie z kondolencją. Widzi pan! A co? Łotr Poręba? Oto to tak ludzi sądzą. Dzień i noc pędziłem, aby wam w złym razie usłużyć.
Dobek, który siedział w kożuszku na tarczanie i nawet się nie podniósł, popatrzał nań, ledwie głową kiwnąwszy.
– A widzę, widzę – odezwał się – żeś jegomośćprzybył pocieszać nie mnie ale zapewne jejmość. No to samże sobie do niej ruszaj, a mniebyś dał święty pokój.
– Pan jesteś niewdzięczny! zawołał Poręba.
– To rzecz wiadoma – rzekł Dobek. Ja jestem heretyk, zbójca, niewdzięcznik i co acaństwo chcecie. Cóż robić? nie każdemu Bóg dał być takim rotmistrzem Porębą – to darmo!!
Skrzywił się gość. Dobek zwrócił się do Żółtuchowskiego.
– A co tam dziś znaleźliście panie komissarzu na moje potępienie? Odkopaliście kaplicę… zbór i co?
– Dotąd nic – rzekł Żółtuchowski.
– A co mi napsujecie ziemi i muru, niech wam Pan Bóg nie pamięta – dodał Dobek.
Popatrzał się na nich obu, kiwnął głową i pożegnał, dając znać, że radby ich widział za drzwiami – Poręba szasnął nogą… Żółtuchowski odchrząknął – wyszli.
– Zacięty stary!! odezwał się komisarz…
Tegoż samego dnia gdy rotmistrz podążył do zamku i miłą zrobił znajomość z Żółtuchowskim, umawiając się z nim o marjasika… poźno w noc dwóch podróżnych zajechało na drugą połowę domu Arona Lewiego.
Gospoda to była murowana, jedna z największych w mieście i miała w pośrodku bardzo obszerną stajnię, a po obu końcach mieszkalne izby. Tych jedną część od rynku zajęła komissja z p. Żółtuchowskim, druga pozostała Aronowi i jego licznej rodzinie. Podróżnych oprócz wieśniaków z przysiółków i agentów Arona z różnych świata stron, nigdy tu prawie nie widywano. Osobliwością też było, że się tu jacyś zjawili i pewnie, gdyby przejechali we dnie, połowa Żydów z miasteczka, wyszłaby na ich spotkanie… Ci zaś przyjechali późno, w noc ciemną i dżdżystą, a nim im otworzono, musieli się umawiać z gospodarzem, gdyż wrota otwarto po cichu i wpuszczono ich bez światła, ostrożnie, jakby się lękano zwrócić na nich uwagę. Była już prawie północ, Aron sam tylko nie spał jeszcze i modlił się, chłopak go wywołał i po dość długiej naradzie dopiero, nie budząc pachołków, wóz wtoczono, podnosząc koła na progu, aby stukotu uniknąć.
I zamętu żadnego przybyciem swojem nie sprawili w domu, gdyż natychmiast po tem ucichło. A że Źółtuchowski po swojemu już chrapał, jego tylko na całą gospodę słychać było.
Aron miał w tym drugim końcu domu, do którego wpuścił podróżnych, prywatne swoje i rodziny mieszkanie, do którego nie rad obcych wpuszczał. Tu mieszkała żona jego i córki, tu znajdowała się izba paradna, w której się cała familja w wielkie uroczystości zgromadzała. Gdyby Źółtuchowski nie chrapał tak głośno, a służba nie była jak zawsze podpojona musiałoby to uderzyć ich, że tajemniczo wprowadzono przybyłych, pozamykano drzwi, a z końmi po ciemku się tak uwinięto i brykę zasunęli ludzie za przegrodę w stajni, że nazajutrz nikt się domyślać nie mógł przybyłych gości. Aron który i od czasu uwięzienia, pana Dobka sypiał zawsze w alkierzu obok niego, aby mieć sposobność z nim się rozmówić i naradzić – tej nocy wyszedłszy do podróżnych, już nazad nie powrócił.
Wszystko to przeszło niepostrzeżenie dla p. komisarza, pisarza i kancellarji, gdyż ci nie nazbyt się gorliwie brali do scrutinium, a radziby je tylko byli przedłużyć, aby jeść i pić cudzym kosztem.
Wykrycie owych szczątków arjan od przeszło stu lat z kraju wywołanych i ściganych, nie tak bardzo komu na sercu leżało, oprócz może ks. kanonika, który z gorliwości swej religijnej byłby gotów najostrzejszych użyć przeciw nim środków. Ten jeden gniewał się na opieszałych i o ostygnięcie w sprawie wiary obwiniał cały świat; lecz mu nikt nie wtórował. W ten arjanizm skryty nie bardzo na prawdę wierzono, i po cichu pytano się, co owi arjanie, utajeni przez sto kilkadziesiąt lat, krajowi złego uczynili, żeby ich tak niszczyć i tępić miano? Wiek to już był w którym tolerancja wchodziła w prawa i zwyczaje, chociaż massy jeszcze nie rozumiały jej, a duchowieństwo przeciwko temu prawu gorszenia, jak go zwało, występowało.
Dla tego, za głównego winowajcę, jeśli jaki miał być, uważając pana Dobka, którego w ściślejszym trzymano areszcie, komissja nie uznała za potrzebne ludzi dworskich, obwinionych też o skryte kacerstwo, zakuwać i zamykać. Puszczono ich prawie wolno, wiedząc że od rodzin i domów nie zbiegną.
Wypuszczając też z razu uwięzionego Eliasza, który chodził wolno, a innych jego współtowarzyszów ledwie na chwile do badania wezwawszy, z warunkiem stawienia się na rozkaz, do domów odesłano. Nie miała z tego pociechy pani Dobkowa, bo jej nikt a nikt służyć nie poszedł; wszystko się to rozbiegło, pochowało i pokątach