Macocha, tom trzeci. Józef Ignacy Kraszewski
wymagali posług daremnych, opłacali należności regularnie, a handel drzewny pana Salomona nie tylko jego, ale i mnogich robotników bogacił.
Wszelkie więc żywioły obce, które wnosiły z sobą niepokój, groziły zmianą starego porządku i występowały przeciwko Dobkom, znajdowały w Borowiczanach nieprzyjaciół. Pani Dobkowa co chwila o tem mocniej przekonywając się, w nocy musiała się barykadować ze strachu, aby jej się co złego nie stało; rotmistrz trzymał przy sobie nabite pistolety – reszta ludzi niechętnie za pokoje wychodziła… W oczach i wejrzeniach spotykali wyraz nienawiści i groźby, na którym omylić się nie było podobna. Położenie ich stawało się coraz nieznośniejsze na zamku, którego Dobkowa dla tego tylko opuścić nie chciała, że jej się zdawało, iż prawo powrotu doń utracić może. Najniewprawniejsze oko uderzać to musiało, że ludzie kręcili się jakoś, chodzili, patrzali, przenosili różne drobnostki, spotykając się z sobą szeptali coś na ucho, dawali sobie jakieś znaki… słowem zajęci czemś byli pilno – takiem, o czem przybysze nie wiedzieli. Dobkowa te ruchy postrzegła, i jako niewiasta ostrożna, poszła zaraz na probostwo do ks. kanonika, który jeden gorliwiej przeciw arjanom był usposobiony.
– Księże kanoniku – odezwała się ręce łamiąc – wszystko to, co ta komissja tu robi, na nic się nie przyda! Nic nie dojdą, oni na swojem postawią, i – jak pochowali skarby, tak skryją papiery i dowody wszelkie. Jakże może być? ludzi dworskich puścili wolno, ci się znają jak łyse konie, na zamku ciągłe konszachty, Eliasz do pana Dobka się suwa. Niby to do Arona za czemś chodzi, a ja przysięgnę, że i Żyd i wszyscy Żydzi w spisku, i ludzie wiejscy, i ile ich tu jest… a potem jeszcze mścić się będą.
– A cóż tu poradzić z nimi? zawołał kanonik. Czy asińdźka myślisz, że ich w najmniejszej rzeczy sprawa religii i obraza Pana Boga obchodzi? Tacy to pono wszyscy oni katolicy, jak Dobkowie… im aby siedzieć, jeść i pić…
Ręką rzucił ks. Żagiel i począł się po izbie przechadzać.
– Mój ojcze, a cóż z tego wszystkiego będzie? spytała Dobkowa.
– Albo ja wiem! albo ja wiem!…
Odwrócił się ku jejmości nagle.
– To, co asińdźka mi powiadasz, niczem jest jeszcze; ja gorszą rzecz mam… na nich, dowodzącą, że tu nas spisek otacza. Pamiętasz pani te papiery, które złożyłaś w moich rękach, wyniósłszy je z owego loszku? Zawierały one dowody najdobitniejszej winy; całe życie Adama, zeznania jego zabójstwa, nauki dla syna i współwyznawców. Sam przecież papiery te czytałem i złożyłem komissji. Otóż tych papierów, nie ma.
– Jakto nie ma? a cóż z niemi się stało?
– Niewiadomo! rzekł śmiejąc się ks. Żagiel ponuro i ironicznie. W komissji są jakieś papiery niby przezemnie złożone, ale których ja nie poznaję… Regestra… modlitewki, bałamuctwa, cale co innego… gdzie się rzeczywiste podziały nikt nie wie. Mówią, że innych nie było…
Na oko, patrząc z dala, sambym przysiągł, że to te same… tak zręcznie podsunięto podobne, tymczasem pierwszych ani śladu… Oburzyłem się… narobiłem hałasu… przewróciłem kancellarję… zbiegli się pisarze, skrybenci… wszystko było pod kluczem, nikt o niczem nie wie… Przepadło!!! Żółtuchowski się na mnie oburza, że mi się przewidziało… pisarz się gniewa, inni krzywo patrzą… no coż tu począć?
Przecież, mówił ciągle ks. Żagiel – nikt obcy do kancelarji nie miał przystępu, nikt z kancelarzystami stosunku… nikt tu na probostwo nie przychodził… klucze i zamki całe…
Ruszył ramionami ks. Żagiel.
– A papiery z dowodami przepadły!
– Otóż tak jest i w innych rzeczach, mój księże kanoniku – ozwała się Dobkowa. Ja tu nieszczęśliwa nie wiem jak wytrwam. Boję się, żeby mi czego w jedzeniu nie podano, taką to wszystko pała nienawiścią do nas… Przepiórka taki bystry i przebiegły, od kilku dni jak ścięty – chce uchodzić, powiada, że się czuje źle i że mu coś w wódce zadano. Rotmistrz tem się pociesza, że z Żółtuchowskim żyje i za niego się chowa. Jak mi ks. kanonik radzisz? siedzieć czy do Smołochowa jechać?
Nic asińdźce nie radzę, bom sam ze smutku i strapienia głowę stracił, rzekł kanonik. Żyjemy w wieku bezbożności i indyfferencii, masoni wymyślili tolerancję, nikt religii nie broni, nikt w sprawie jej nie staje… Dyssydenci panami będą, nie my… to darmo. Jezuitów skassowano… otóż skutki…
Dopóki oni tu byli, nigdyby do takich bezkarnych ekscessów nie przyszło. Któż wie? jutro może arjanom też na publiczne wyznawanie ich wiary dozwolą…
Kanonik westchnął.
– Koniec świata! Antychryst niedaleko!
Dobkowa, której pono więcej o nią samą szło, niż o bliskie zjawienie się Antychrysta, powtórzyła pytanie:
– Cóż mam robić?
Ale tak płaczliwym głosem, że ks. Żagiel aż się ku niej zwrócił.
– Nie pytaj mnie pani, nic nie wiem; przewiduję, że źle będzie… jeśli się rzeczy skończą oczyszczeniem ich z zarzutów, bo i papiery znikły, i Wal się zapiera tego co zeznawał, podobno i ja będę musiał prosić o zmianę probostwa, bo i mnie tu nie bardzo będzie wygodnie.
Dobkowa załamawszy ręce, pożegnania nawet zapominając, wyszła z probostwa wprost do rotmistrza, który w swej izdebce z kraciastem oknem siedział przy butelce, grając na gitarze dla rozerwania smutnych myśli. Zamiast butów miał futrzane zimowe berlacze na nogach i strój wielce zaniedbany, tak, że w każdym innym razie byłaby się jejmość cofnęła.
– Rotmistrzu, zawołała wchodząc, wiesz co się święci? wiesz? Cóż ten twój Żółtuchowski robi, na miłość Boga! Papiery z pod rąk mu wykradli, Dobki te przeklęte wszystkiego dokażą czego zechcą…
– Któż to asińdźce powiedział? zapytał niewzruszony rotmistrz, kładnąc gitarę… i śmiejąc się wesoło. Ja lepiej wiem trochę… jak rzeczy stoją. Pana Dobka pozajutrz ztąd wywożą, i sądzić będą z regestru arjanismi, a potem albo go na stosie spalą, albo go kołem będą tłuc, lub na cztery części go rozerwą… Już bardzo będzie szczęśliwy, jeśli się skończy na mieczu lub stryczku… Są dowody, że arjanie skryci byli… zatem nie ma pardonu! Jejmości oddadzą jeśli nie całe Borowce, to pół przynajmniej, za co mi Żółtuchowski ręczył, prawda podchmielony, ale co u trzeźwego na myśli, u pijanego na języku. Ja o asińdźki interesach nie zapominam… a jak tylko tego Dobka sprzątną, pobierzemy się…
Pani Dobkowa spojrzała na wypróżnioną prawie butelkę, i zrozumiała fantazję pana Poręby z niej zaczerpniętą.
– Bredzisz! odparła krótko.
– Bądź Sabciu spokojna! stryczek starego nie minie, jejmościne prawa wdowie zostaną uznane, ja się z tobą ożenię jak należy… i…
Porwawszy gitarę rotmistrz, począł przy niej zawodzić głosem ochrypłym:
Moja kochana
Czarne oczki ma,
A jak spojrzy temi oczy,
Mało serce nie wyskoczy,
Takie oczka ma!
Takie oczka ma!
I już rozpoczynać miał strofę drugą, gdy pani Dobkowa drzwi zatrzasnąwszy wyszła…
Było to nazajutrz po nocnem przybyciu owych dwóchpodróżnych do Arona, o których nikt nie wiedział, bo ich nikt nie widział, a nawet żyd zagadnięty przez jednego z pachołków, który ocknąwszy się, słyszał, jak wóz wciągano i przeciw światła cienie jakichś ludzi miał dostrzedz… zaczął się z niego śmiać, że chyba we śnie mu się to marzyło… nazajutrz tedy