Djabeł, tom czwarty. Józef Ignacy Kraszewski

Djabeł, tom czwarty - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
mieścić się towarzystwie; a gdy chciała, tak grała rolę głupowatej, cnotliwej, skromnej, że oszukała by każdego. Niepospolita aktorka umiała ludzi na pamięć i korzystała potężnie z tej umiejętności. Chciwa, dumna, bezczelna, miała wszystkie wady swego stanu, ale w wysokim stopniu posiadała jego przymioty.

      Podkomorzy jak skoro przysiągł mieć Anusię, poleciał zaraz sam do Szwędzkiej, nie chcąc czekać póki wezwana przyjechać raczy. Ledwie się dostawszy do bramy od tyłu, ledwie wymodliwszy posłuchanie, musiał jeszcze czekać, bo jejmość była na konferencji z jakąś tajemniczą figurą, która przybyła najętą karetą i weszła tak zakwefiona, żeby jej i djabeł nie poznał.

      Po odprowadzeniu tej pani do powozu, madame wyszła nareszcie do podkomorzego zafrasowane trąc czoło. Przyjmowała go może umyślnie w małym trochę przyćmionym saloniku, z którego aż czworo drzwi, w cztery wiodły strony. Pokój to był mimo dość przyzwoitego i wykwintnego niby przybrania, tchnący bezeceństwem jakiemś… była w nim jakaś woń zbyteczna, woń rozpusty, co się oblewa wyciskiem wszystkich kwiatów by straconą świeżość niemi nagrodzić… drzwi jego patrzały złowrogo, posadzka zdawała się miejscami jakby krwią zaschłą po zbrodni poplamiona, każde krzesło spowiadać się zdawało z jakiegoś występku którego było świadkiem. Na dwóch falsz-marmurowych słupach stały dwa piękne ale pęknięte wazony, których szczerby kto wie jak powstały?

      Zasłony okien zdawały się potargane, pomięte, jakby je kiedyś konwulsyjna chwytała ręka, zostawując ślad gwałtu – powietrze było ciężkie i lochowe… Światło padało ukośnie, niechętnie i zmieniało się w fałszywy jakiś odblask, który kłamał na twarzach czego w nich nie było. Ale podkomorzy zajęty swoją sprawą, nie miał czasu zastanawiać się nad fizjognomią salonu, i szybko zbliżył się do madame. Ona w progu, starannie jednak drzwi za sobą zamknąwszy, plasnęła w ręce, kiwając głową ze śmiechem.

      – A! a! cóż to za niespodziany gość u mnie! musi ci być gorąco podkomorzuniu (zwała wszystkich bez ceremonji, spieszczając tylko tytuł lub imię) kiedyś się aż sam do mnie pofatygował.

      – Szwęsiu, kochanie, chodzi o mój honor… i o… serce. Oboje w niebezpieczeństwie…

      – O! o! już się pali jak jasna świeca! – zawołała jejmość, kręcąc głową ze zbladłym uśmiechem – a jak nie w porę przychodzisz! nie wyobrażasz sobie co mam na głowie, półtory kopy najtrudniejszych interesów…

      – No, to jednym więcej nie zawadzi.

      – A daj mi pokój! ty ze swoim musisz kolei czekać (wiedziała komu to mówiła).

      Podkomorzy obrócił się na nodze i syknął.

      – A idź do djabła z poczekaniem! oto mi słowo!

      Madame śmiejąc się z trafności swojej rzuciła się na kanapę.

      – No mów – nie mam czasu, krótko a węzłowato.

      – Naprzód słowo że się podejmiesz.

      – Zobaczę.

      – Tu nie ma zobaczę – potrzeba, musisz i kwita. Dam co zechcesz a zrobisz co powiem.

      – Dam co zechcesz! – powtórzyła ruszając ramionami. – Jaki mi pan! no! gadaj!

      W tem spojrzała jakby dla zobaczenia godziny na kameryzowany zegareczek wiszący u pasa, śliczne caceczko.

      – Mów! nie mam czasu, parole d'honneur!

      Poczęła się bawić zegareczkiem. Podkomorzy zobaczywszy go kwaśno się skrzywił, bo już rozumiał o co idzie.

      – Ale naprzód – przerwała kładnąc mu rękę z zegarkiem na kolanach – kupisz sobie u mnie to cacko… Śliczny pektoralik! same brylanty warte z 50 dukatów! a żebyś jeszcze wiedział w jakiej była potrzebie ta co mi go kazała sprzedać… co to za śliczniutki buziaczek! Dobrze żeś przyszedł, to go kupisz.

      – A kupię! kupię! – trochę kwaśno rzekł podkomorzy.

      – Otóż jeden interes skończony… dasz mi tylko sto dukatów.

      Podkomorzy syknął, zagryzł palce, ale się nie sprzeciwił.

      – Wstydź się, już sykasz! co to znaczy sto dukatów – une misére! teraz mów.

      Podkomorzy począł całą historją Anusi i swoję, ale mu dończyć nie dała madame, domyślając się połowy. – Podumała nieco.

      – Sprawa trudna, dziewczyna ze wsi, nie uboga może! zakochana, uczciwa! a to śliczną mi swatasz robotę, niech cię kaduk porwie!

      – Szwęsiu, ale to zrobić się musi.

      Kiwnęła głową.

      – Potrzeba czasu.

      – Trzy dni.

      – Zwarjowałeś!

      – No, to cztery…

      – Najmniej tydzień.

      – Nie sposób!

      – Cóż myślisz na to sakryfikować? – zapytała wpatrując mu się w oczy.

      – Ceny nie naznaczam.

      – Szalony! – szepnęła ruszając ramionami – no! ale naprzód zapłać za zegarek.

      Podkomorzy wyciągnął rękę po cacko, ale Szwęsia swoję cofnęła.

      – Alboż myślisz go wziąć?

      – A cóż kiedy kupuję!

      – Kupujesz, ale mi go darować musisz, inaczej ani się podejmę interesu, tysiąc ich mam na głowie, idź do licha.

      Zwróciła się ku drzwiom.

      Podkomorzy dobył sakiewki, popatrzał na nią, ale coś wyglądało chudo.

      – Pieniądze – rzekł – odeszlę ci za godzinę, ale interes zrobisz.

      – Dla ciebie podkomorzuniu jakże tego nie zrobić! szydersko uśmiechając się odparła Szwędzka i podała mu rękę – no! no! bądź spokojny a siedź cicho! Gdy będzie potrzeba to ci dam znać.

      II

      Nazajutrz rano szedł pan Kasper Sieniński z kościoła od św. Jana, a obok niego zakwefiona kobiecina, w której, najwprawniejszemu oku trudno było poznać wczorajszą madame Szwędzkę; chociaż nie kto inny mu towarzyszył. Ale jakże się zmieniła! co za spokój na jej twarzy tchnącej skromnością i smutkiem, jak niewykwintny ubiór, jaka obojętność i powolność ruchów!

      Pan Kasper toczył z nią rozmowę po drodze, prowadząc ją do swego dworku.

      – Jakże to być może – mówiła madame – żeb waćpan dobrodziej nie przypominał mnie sobie? Byłam naówczas na respekcie u JO. księcia kasztelana…

      – Przyznam się waćpani dobrodziejce – odparł pan Kasper – że ja naówczas pokojowcem będąc, od czego (intra parenthesim) i najlepsza szlachta poczynała – nie śmiałem ani oczów podnieść na respektowe panienki, a waćpani dobrodziejka musiałaś być chyba bardzo młodziutką, prawie dzieckiem.

      – Tak jest, prawie dzieckiem – szybko dodała pani Szwędzka i westchnęła. – A co to za święty, bogobojny był dom księstwa kasztelaństwa… a sama pani! anioł!

      – Święta, istotnie święta osoba! – rzekł pan Kasper.

      – A sam-że? co to za dobroć. Ani się kiedy ofuknąć umiał, choć mu figle nie małe płatano. Bywało w największej złości nogą tylko tupnie i już bardzo źle, kiedy sobie zamiast przekleństwa krzyknie – mirabilia!

      – A! a! pamiętam to jego przysłowie! to też go przyjaciele i nieprzyjaciele zwali z tego powodu książę mirabilis, a że JO. pani była trochę


Скачать книгу