Djabeł, tom czwarty. Józef Ignacy Kraszewski
i pan Jan który towarzyszył córce, po kawie się tylko na kufrze pod oknem trochę zdrzemnął wedle zwyczaju. Króciutko to trwało, przeszło nie postrzeżone i ujęło za serce pana Jana, powtarzał i o tem ciągle.
– Bardzo miła kobiecina! i taka gościnna! Ale sobie gacha wybrała! no! no!
Jeszcze w progu zapraszając serdecznie Anusię do siebie, pożegnała ich Szwęsia, a ledwie wyszli, przebrana inaczej, rzuciła się w czekający powóz i pojechała do podkomorzego.
Przez tych dni kilka nie miał on żadnej o losie swoim wiadomości, co go okrutnie jątrzyło, ale że mu kazano czekać, musiał, i w miarę jak nieprzywykły do cierpliwości na zniesienie niepokoju się wysilał, rosły w nim żądze, pracowała głowa – byłby dał wszystko co chciano za Anusię, którą raz najrzał w życiu! Rozrywał się wprawdzie grając po nocach całych, ale że to było pod wieczór jakoś, jeszcze go w domu zastała madame, właśnie u toalety. Porzuciwszy więc fryzurę i puder, jak stał w białym pudermantlu, na wpół umączony, nie starłszy twarzy, poleciał do niej, drzwi kazawszy pozamykać.
Szwęsia siedziała już z nogami na kanapie, a ujrzawszy podkomorzego w tym stroju, poczęła się śmiać, domyślając się jak go tam już niecierpliwość piekła.
– No, a cóż Szwęsiu kochanie! a co? – krzyknął wpadając podkomorzy i wcale nie obrażając się śmiechem jej.
– Podziękujże mi naprzód żem się do ciebie sama en personne fatygowała – a ślicznie mnie przyjmujesz! fe! co za paskudnik!
– Przepraszam cię, ale tak jestem ciekawy!
– A tu nic nie będzie! – chłodno powiedziała Szwędzka.
– Jakto! – wybuchnął gwałtownie podkomorzy łamiąc ręce – a tom zdyshonorowany.
Uśmiechnęła się tylko.
– Ale możeż być żebyś ty! ty! nic nie dokazała?
– Co myślisz! Dziewczyna po uszy rozkochana w Ordyńskim, prosta, głupia, ani do niej przystąpić. Otacza ją dwóch starych, wyschłych zakamieniałych dziadów, pilnując jak we łbie oka. I nic to interesów nie rozumie.
– Ani pieniędzy nawet?
– Albo to oni ich potrzebują?
– Ależ stryj skąpiec?
– Patrz! jak już wie! rozśmiała się Szwędzka i nagle ton zupełnie zmieniła – no – co mi dasz? to ci ją na Nalewki przywiozę, na dzień i godzinę naznaczoną.
– Co chcesz?
– Fe, myśli się targować!!
– Nie targuję się, ale pytam.
– Bądźże wspaniałym – zawołała Szwęsia po swojemu – sypnij! jest za co! nie ma co mówić! różyczka! I że przywiozę to pewna, ale dalej, dawaj sobie rady jak chcesz – ja się w to nie mięszam, i przepowiadam nawet że kłopot mieć będziesz.
Podkomorzy trochę się zamyślił.
– Co będzie to będzie – rzekł – ale pokażę ludziom że co zechcę to dostanę; w sobotę u mnie wieczór, gości hukiem, Anna musi mi pogospodarować.
– No, ale cóż mi dasz – rzucając nań okiem chciwem przerwała łotrzyca – mów-no co dasz?
– Mów co ci mam dać?
Wstała z kanapy jejmość i przeszła się po pokoju, niby namyślając.
– Siadaj i pisz weksel do Cabrego na…
Schyliła mu się do ucha.
Podkomorzy poszukał tylko kałamarza, chwilę podumał.
– To ci dam weksel w sobotę.
– A niewierny! – dumnie krzyknęła rozgniewana – no! to bywaj zdrów!
– Jakto? ale ja ci wierzę, tylkom się chciał wprzód Cabremu opowiedzieć – podchwycił przestraszony podkomorzy – ale kiedy tak, na, bierz, byle tak było, jakem prosił.
– Słuchaj, na dzień i godzinę nie chybię, bo to moja rzecz, ale jak się z tego wywikłasz, co wyniknie, nie moja sprawa. Stworzenie całkiem dzikie, ażeby je ugłaskać, więcej potrzeba czasu, to już nie moja sprawa.
Podkomorzy pochmurny usiadł pisać, a madame chodząc po pokoju zobaczyła pierścionek leżący na stoliku, i włożyła go na palec bez ceremonji.
– A to na pamiątkę dla mnie – rzekła pokazując.
Podkomorzy tylko ramionami ruszył.
– Wartam i więcej bo prawdziwą robię dla podkomorzunia ofiarę.
– W sobotę na Nalewkach – przerwał gospodarz oddając weksel.
– Będę jak zacznie zmierzchać! Bądź zdrów podkomorzuniu. – Rozśmiała się szydersko mówiąc po cichu: – Tyle twego podobno, co się tymczasem naspodziewasz.
I kiwnąwszy mu głową na którą spuściła welon, znikła znajomemi sobie drzwiami.
III
Podczaszyc siedział jeszcze w klasztorze zamknięty, dumając i zżymając się na dziwne położenie swoje. Chwilowe myśli jego brały religijny kierunek, to znów niecierpliwił się i narzekał na losy. Od dni kilku dziwny jakiś smutek go trapił, któryby był nazwał przeczuciem, gdyby filozofia Poinsot'a dozwoliła mu przypuścić ten fenomenalny stan ducha. Tłumaczono to podówczas zdrowiem, żołądkiem, mózgiem, chorobą, czem chcąc byle nie duszą, której upierano się nie widzieć w człowieku. Niespokojniejszy był niż kiedy, więzienie gorzej mu coraz ciężyło, nawet trochę umiejąca go ukołysać rozmowa O. Spirydjona, teraz drogi do serca, zawalonego jakiemś ziemskiem uczuciem, wynaleźć nie mogła. Starzec czekał ale wzdychał.
– Twarda natura do dobrego – mówił w sobie – rekluzja nawet pożyć jej nie może, przyjdzie może czas upamiętania, ale nie rychło… i kto wie czy przyjdzie?
Pomimo jednak zewnętrznych oznak zatwardziałości, podczaszyc zmieniony był znacznie swoim pobytem u kapucynów – nie otworzyło mu się serce ale zmiękło, nie poprawiły pojęcia, ale uznał że obok nich istnieją inne, mocą których ludzie w spokoju i zgodzie z sobą i światem żyją – rzucone było ziarno, choć nie schodziło jeszcze.
Sama ta tęsknota, która często poprzedza nawrócenie, dobrym już była znakiem, a zwrot częsty ku dziecinnym latom, symptomem pragnienia innych wrażeń i żywota. Żywił jak mógł ojciec Spirydjon dobre ziarnka chuchając na nie i pielęgnując, a czekając wschodu, nieraz też kto z gości poufałych klasztoru odwiedzał samotnika przychodząc w pomoc kapłanowi. Tu, do koła poczciwych księży, przy zacnym O. Spirydjonie, krążyły jeszcze ostatki lepszej społeczności, w szczątkach tylko pozostałej w stolicy – nie zepsutej niewiarą, bogatej w uczucia, które zapał religijny w duszy zasiewa.
Dziwnie zaprawdę wydawali się ci starcy podczaszycowi, który na nich spoglądał z ciekawością jak na istoty drugiego świata. Mało podobnych wówczas liczyła Warszawa, podzielona na kilka obozów stronnictwami politycznemi, a nie zamykająca w sobie jak drobną cząstkę tego, co starą Rzeczpospolitę reprezentować mogło. Najpoczciwszym już wówczas paliły się głowy reformami dziwnemi, nowostkami, najlepszych doszła zaraza niewiary, obojętności religijnej i cudzoziemszczyzny.
Możemy sobie poniekąd wyobrazić jaki był, rzec można, szał umysłów, gdy z najlepszemi chęciami, szukano dla kraju lekarstwa w ustawie, którą Russo siadał pisać na serjo. W tym sposobie działo się przecie wszystko – nie budowano na krajowym gruncie, z cudzej myśli przędzono przyszłość, chciano ją zasadzić latoroślą z pod innego nieba wziętą. Wyższa społeczność przy najpoczciwszych życzeniach, błądziła wiedziona ideami wieku i z nich się wyplątać nie umiała, przywykła do lekceważenia co swoje.