Klechdy polskie. Bolesław Leśmian

Klechdy polskie - Bolesław Leśmian


Скачать книгу
miejsca zbyt wiele bez potrzeby nie zagarniać, ale też i rozrastać się potrafi, gdy po temu konieczność i sposobność się zdarzy.

      I rzeczywiście – co prawda, to prawda. Drabina się rozrasta i rozrasta w miarę tego, jak Tajemnik z wyższego stopnia na niższy nogi bose omackiem przemiejscawia.

      Rosną na niej te stopnie, jak grzyby po deszczu. Zdawałoby się, że drabina wraz z Tajemnikiem schodzi do ziemi, aby ją wespół z nim nawiedzić.

      Schodził Tajemnik tak długo, jak długo drabina się rozrastała, a gdy zatrzymała się w swym rozroście, zatrzymał się i Tajemnik w swym znijściu8.

      Zatrzymał się i spojrzał w górę – ponad siebie, gdyż dotąd, zajęty podróżą, w górę oczu nie podnosił.

      Spojrzał – i gębę rozdziawił od zbytniego wrażenia! Wszystkie górne stopnie znikły z taką samą łatwością, z jaką przed chwilą przybywały.

      Pozostał jeno ostatni, na którym Tajemnik trwał jeszcze z gębą rozdziawioną. A i ten znikł bez śladu, gdy na ziemię zeń uskoczył.

      Nie taka głupia ta drabina, jak mi się po pierwszyźnie wydało! – powtórzył w myśli Tajemnik. – Drogę mi uławiała9, a powrót utrudniła.

      Niedługo się jednak frasował tym, co mu się stało. Nagliła go ciekawość i butów czerwonych żądza nieodparta. Obejrzał się naokół, czy gdzie zamku zaklętego albo butów czerwonych nie zaoczy10.

      Przed nim – murawica11 niska, która się pewno wraz z zamkiem pod ziemię ongi zapadła. Dotąd się jeszcze zieleni po dawnemu już to z przyzwyczajenia, już to dla tej przyczyny, że nic innego czynić nie potrafi, jak właśnie zielenić się, choćby nawet po ciemku. A i nie bardzo po ciemku, bo to samo światło, które ostatkiem spylonego pobrzasku dozłacało się u pobrzeży otworu, jaskrawi się po niej i źdźbła jej zielone do rozkwitu zagrzewa.

      Opodal murawicy – zamek stoi zaklęty, rzęsiście oświetlony. Z niego to właśnie wysnuwa się światłość nieustanna.

      Marmurowe wschody prowadzą do złotych wierzej12 samotnego zamku. Tuż popod wschodami para butów czerwonych tkwi, jak na czatach. Tkwi i czerwieni się pod ziemią, jakby ta czerwień, wiekując, nabrała mocy niespożytej i koloru niezniszczalnego. Mrugnął Tajemnik lewym okiem i uczuł, że mu się w tym rozmruganym oku coś zaczerwieniło i zabłysło, jakby ktoś podkówkami ognia skrzesał. Przypomniał sobie natychmiast, że miał już taką iskrę w oku, gdy mu Piórkowski o tych butach prawił.

      Spojrzał ukradkiem na swoje nogi bose i w te pędy do butów się zbliżył.

      Pogłaskał je pieszczotliwie, rękawem nieco potarł dla wzmożenia połysku i gwoli wzucia ustawił tak, aby lewą nogą w but prawy, a prawą w lewy utrafić.

      Wówczas ze czcią i radością swe nogi bose wprowadził do ich wnętrza, jak na nowosiedliny – do przestronnego a wygodnego pomieszkania. Dobrze było tym nogom w butach! Tak dobrze, że się po nich jakaś słodycz nieznana rozlała. Uczuły się lekko i skocznie, jakby im do tańca grano.

      Nigdy jeszcze Tajemnik nogami swymi tak, jako teraz, nie poruszał. Szły nie tylko chętnie, ale i tanecznie.

      Toteż wbiegł po wschodach13 marmurowych z taką ochotą, jakby pląsem porwany. Wszedł do wnętrza zamku – z komnaty do komnaty wędrował ciekawie, a pląs, w nogach zatajony, nie ustawał i nie zamierał.

      W komnatach światłość i bezludzie.

      Popod ścianami – wory dukatami i talarami upchane, a u każdych drzwi, na oścież rozwartych – koń stoi coraz to innej maści.

      Ale koń to nieżywy, zastygły w posąg kamienny takiej barwy, jaką była maść jego na ziemi.

      Jeden – bułany, drugi – wrony, trzeci – kasztanowaty, czwarty – cisowy, piąty – jabłkowity, szósty – gniady, siódmy – siwy. Kto by tam zliczył owe konie!

      Stoją u drzwi, jedną nogę wzniósłszy ku górze, jakby z miejsca ruszyć miały.

      Czapraki14 na nich – malinowe, siodła – złociste z terlicami15. Stoją w pogotowiu.

      Może i przyjdzie taka chwila, że z miejsca ruszą… Bo na pewno, gdy archaniołowie zatrąbią, aby zmarłych i żywych przed oblicze Boskie na sąd ostateczny powołać, konie owe, zasłyszawszy trąb odgłosy, pomyślą, że bitwę kędyś otrąbiono, i z miejsca wówczas ruszą… Ale kto ich tam w chwili takiej dosiędzie!

      Stoją tymczasem bez ruchu, niby na straży. Czaprakami okryte, śmiercią w biegu powściągnione.

      Tajemnik przechodził obok nich, połyskując czerwonymi butami w świetle, które napełniało zamek, a które nie wiadomo skąd wynikało. Dukaty i talary iskrzyły się w worach.

      Przed chwilą jeszcze na powierzchni ziemi przesypywały się garściami, jak żywe, a teraz – zamarły w bezruchu.

      Ukryły się do worów, wzrokiem ludzkim spłoszone. Może i nie wiedzą o tym, że je zdradza połysk niespokojny.

      – Tuście się zataiły, połyskliwe, zazdrosne! – szepnął Tajemnik, zbliżając się do worów. – Nie zdążyło się jeszcze to robactwo tchórzliwe przesuszyć, a już spod ręki umknęło, aby mi siebie poskąpić! Nauczę ja was szczodrości i hojności!

      Po kolei Tajemnik zanurzał dłonie we worach, gruntując je aż do dna. Garściami wsypywał dukaty i talary do kieszeni, do czapki i za pazuchę. Tak się w nie skrzętnie zaopatrzył, że wyglądał jak brzuchaty i zbytnio otyły, prócz gęby, która wrodzoną chudość, chcąc nie chcąc, zachowała.

      – Czas mi już pono wrócić na ziemię – mruknął po namyśle. – Śpieszno mi do tego, aby się ze sobą samym, jako z osobą bogatą, zżyć i porozumieć stosownie, bo już ja nie ten, co dawniej, więc mi nie przystoi po dawnemu siebie traktować. A nie wiem jeszcze, jak mam siebie traktować i jak się dookoła własnej osoby krzątać, bo wszystkiego trza się nauczyć. Czy za pan brat być ze sobą, czy nie za pan brat?

      I, popląsując, skierował się ku wyjściu.

      Buty go niosły tak lekko, jakby on szedł na swoją rękę, a one – na swoją. On – sam przez się, i one – same przez się. On po swojemu, i one po swojemu. Nie wiedział w końcu Tajemnik, kto kogo nosi i kto za kim idzie. Wygodę miał z tej przyczyny i skoczność, i wypoczynek nieustanny. Nie tylko czuł się obuty, lecz i obsłużony, i obtańczony.

      Pośpiesznie zbiegł ze wschodów marmurowych i przystanął u ich podnóża.

      Wypadało właśnie zzuć buty i ustawić je popod wschodami – lewy po prawej, a prawy po lewej stronie. Tak mu sam Piórkowski doradzał. A wiedział Tajemnik, że diabeł kusić – kusi, lecz kłamać – nigdy nie kłamie. Jeśli doradzał tak a tak, to znaczy, że tak a tak być powinno.

      Spojrzał Tajemnik na buty czerwone i zadumał się śmiertelnie.

      Zzuć czy nie zzuć?

      Podumał, podumał – i zzuć postanowił. Gdy w nim to postanowienie zapadło, uczuł w sercu żal i smutek luty16.

      Przysiadł na wschodach i dłoń już wyciągnął, aby zzuć, ale ledwo dłonią butów dotknął, po raz pierwszy w życiu strachu doznał.

      Doznał


Скачать книгу

<p>8</p>

znijście (daw.) – zejście. [przypis edytorski]

<p>9</p>

uławiała – może powinno być: ułatwiała. [przypis edytorski]

<p>10</p>

zaoczyć (daw.) – zobaczyć. [przypis edytorski]

<p>11</p>

murawica – trawa; por. murawa. [przypis edytorski]

<p>12</p>

wierzeje – drzwi, zazwyczaj potężne; wrota. [przypis edytorski]

<p>13</p>

wschody (daw.) – schody. [przypis edytorski]

<p>14</p>

czaprak – przykrycie konia kładzione pod siodło. [przypis edytorski]

<p>15</p>

terlica – sztywna część siodła. [przypis edytorski]

<p>16</p>

luty (daw.) – okrutny. [przypis edytorski]