Dawid Copperfield. Чарльз Диккенс
na poddaszu, w którym spałem, był przyjemny, z widokiem na morze osrebrzone księżycem. Po zmówieniu pacierzy i zgaśnięciu ogarka, długo, pamiętam, wpatrywałem się w blaski księżyca na falujących wodach, tak jak gdybym z jasnej tej księgi pragnął wyczytać moją przyszłość lub się spodziewał, że matka moja, z dzieciątkiem na ręku, taka właśnie, jaką widziałem ją po raz ostatni, odjeżdżając po wakacjach z domu do szkoły, zstąpi ku mnie po srebrnej smudze miesiąca. Pamiętam, z jaką wdzięcznością, z jakim ukojeniem, oderwawszy oczy od blasków tych, przeniosłem je na czyste, biało zasłane łóżeczko. Wdzięczność ta wzmogła się jeszcze, gdym wyciągnął zmęczone członki pod świeżymi prześcieradłami. Długo myślałem o tych samotnych, opuszczonych miejscach, gdziem przez kilka dni sypiał bez dachu, z przydrożnym kamieniem pod głową. I pamiętam, jak gorąco błagałem nieba, aby nadal nie pozbawiały nigdy już dachu biednej mej głowy, o, pamiętam, jakem spływał150 po połyskujących bezbrzeżnych przestrzeniach morza, daleko, daleko… w świat sennych marzeń.
Rozdział XIV. Ciotka moja czyni postanowienie
Kiedym zszedł nazajutrz, ciotka moja, siedząc przy śniadaniu z łokciami wpartymi w tacę, pogrążona była w takiej zadumie, że nie spostrzegła cieknącej z imbryka wody, która zdążyła już zalać cały stolik, i dopiero moje wejście zbudziło ciotkę z zamyślenia. Domyślałem się, że rozmyślała o mnie, i tym ciekawszy byłem powziętych względem mnie postanowień, lecz nie śmiałem o nic pytać.
Wzrok mój jednak, mniej od ust posłuszny, zwracał się ustawicznie na ciotkę. Za każdym razem dostrzegałem zamyślone oczy utkwione we mnie, lecz tak jak gdybym był nie wiem jak oddalony, nie zaś siedział naprzeciw niej przy niewielkim okrągłym stoliku. Po spożyciu śniadania oparła się o poręcz fotela, złożyła na piersiach ramiona, ściągnęła brew, wpatrując się we mnie z większym jeszcze niż poprzednio natężeniem. Mieszało to mnie, a żem nie skończył jeszcze śniadania, starałem się pokryć zmieszanie jedzeniem, lecz sztućce dzwoniły po talerzu, chwytałem w powietrzu za duże kęski szynki, krztusiłem się w pośpiechu łykaną herbatą.
– Hum! – mruknęła wreszcie ciotka.
Spojrzałem na nią nieśmiało.
– Pisałam do niego – rzekła.
– Do…?
– Do twego ojczyma. Wezwałam go, aby się ze mną na czysto rozmówił.
– Czy wie, gdzie się znajduję? – pytałem przerażony.
– Właśnie, pisałam mu to.
– I… czy mam mu być oddany? – wyjąknąłem.
– Zobaczymy – odparła ciotka.
– O! – zawołałem. – Nie wiem, co pocznę, jeśli mnie pan Murdstone znów weźmie.
– Nie wiem jeszcze, jak to będzie, zobaczymy…
Mrowie mnie przechodziło na samą tę myśl. Spuściłem głowę. Ciotka nie zwracała na mnie uwagi, przepasała fartuch, własnoręcznie wymyła i wytarła filiżanki i gdy wszystko już było w należytym porządku, zadzwoniła na służącą, aby wzięła tacę. Następnie, wdziawszy rękawiczki, starannie zmiotła kurz ze sprzętów, nawet z posadzki, ustawiając w porządku meble i graciki. Po starannym dokonaniu tych czynności, zrzuciła fartuch i rękawiczki, złożyła je, schowała w przeznaczonym na to miejscu i wziąwszy robotę, usiadła z nią w oknie, zasłaniając się wachlarzem przed słońcem.
– Chciałabym – ozwała się, nawlekając igłę – abyś poszedł na górę, pokłonił się ode mnie panu Dickowi i spytał, jak mu idzie jego praca.
Byłem gotów spełnić dane mi zlecenie.
– Sądzę – ciągnęła ciotka, spoglądając na mnie bacznie i nawlekając wciąż nitkę – że ci nazwisko pana Dicka wydaje się przykrótkie.
– Krótkie jest istotnie – odrzekłem.
– Wiedzże, proszę, że to zdrobniałe jego imię, a sąsiad nasz nazywa się w istocie panem Ryszardem Babley.
Chciałem właśnie powiedzieć, że stosowniej byłoby może tak go nazywać, gdy ciotka uprzedziła mnie:
– Nie nazywaj go tylko tak nigdy, on tego nie znosi. Jest to dziwactwo, chociaż, prawdę mówiąc, nie ma w tym nic dziwacznego, jeśli nam ktoś noszący pewne nazwisko wielką wyrządzi krzywdę, i samo nazwisko mamy w obrzydzeniu. Pan Dick tak się nazywa teraz tu i wszędzie, gdziekolwiek by się udał, czego zresztą nie uczyni nigdy. Pamiętaj o tym i nazywaj go nie inaczej jak „panem Dickiem”.
Upewniłem ciotkę, że się najchętniej zastosuję do jej zleceń, i wchodząc na schody, rozmyślałem, nad czym pan Dick pracować może. Wnosząc z tego, com ujrzał wchodząc, pracować musiał ciężko. Siedział z ogromnym piórem w ręku i z głową prawie położoną na papierze, a tak był pochłonięty pisaniem, że miałem sporo czasu przypatrzyć się i papierowemu latawcowi zwieszonemu nad biurkiem, i zwojom rękopisów leżącym na biurku przy stosach piór, a przede wszystkim już niesłychanej ilości atramentu zapełniającego tuziny całe przeróżnych rozmiarów flaszek i flaszeczek.
– O, Febusie! – zawołał, odkładając na bok pióro. – Jak się to wszystko składa na świecie… Chciałbym coś o tym wtrącić, ale jak obrócić, ale jak obrócić… – dodał ciszej, a dostrzegłszy mnie, nachylił się i nad samym zawołał mi uchem:
– Na szalonym świecie. Co prawda, dom wariatów, chłopcze!
Zaśmiał się wesoło i ze stojącej na stole tabakierki wziął niuch tabaki.
Nie śmiejąc wyrazić zdania w tak zawiłej kwestii, powtórzyłem zlecenie, jakie mi dano.
– Dobrze – odrzekł pan Dick – wzajemnie oświadcz jej me uszanowanie. Uważam, żem się posunął… Byłeś w szkole?
Przy tym pytaniu spojrzał na swój rękopis.
– Tak panie, niedługo.
– Czy pamiętasz – spytał, porywając pióro – datę ścięcia Karola I151?
Odpowiedziałem, że miało to miejsce w tysiąc sześćset czterdziestym dziewiątym roku.
– Aha – rzekł, kładąc pióro za ucho i patrząc na mnie z powątpiewaniem. – Tak stoi wprawdzie w historii, wątpię jednak, aby to było dokładne. Bo to widzisz, jeśliby to miało miejsce tak dawno, jakim sposobem tyle kłopotów spadłych z jego głowy mogłoby dziś leżeć na mojej?
Zdumiony nie umiałem na to odpowiedzieć.
– Dziwne! – mówił pan Dick ze wzrokiem utkwionym w papiery, z dłonią zatopioną w siwych włosach. – Nie mogę wybrnąć z tego… Mniejsza z tym, mniejsza – dodał wesoło, wstając z miejsca – czasu mamy sporo przed sobą dla rozstrzygnięcia wszelkich wątpliwości. Pokłoń się ode mnie pannie Trotwood i powiedz proszę, że mi idzie nieźle, wcale nieźle.
Miałem już wyjść, gdy zwrócił uwagę moją na latawca.
– Jak ci się podoba? – spytał.
Podobał mi się bardzo. Pewien byłem, że wzbija się wysoko.
– Sam go zrobiłem – upewniał. – Puścimy go razem, widzisz?
Pokazał mi, że zrobiony był z rękopisów. Wiersze były gęste, lecz nieregularne i nieczytelne. Tu i ówdzie jednak wpadało w oko imię Karola I.
– O, sznur długi – mówił – i rzeczy te, fakty idą w górę,
150
151