Z pożogi. Eliza Orzeszkowa
i zcicha przemówił:
«Z rana ci wianek uplotę,
Na obiad dam szmer strumyka,
Na wieczerzę… śpiew słowika…»
Straszne, chorą pierś rozedrzéć zda się mogące westchnienie, przerwało mu żartobliwą mowę. Zaniósł się kaszlem. Ból wyrwał mu z piersi parę mimowolnych jęków. Po kilku jednak minutach rzekł znowu do żony: – Chciałem cię trochę rozśmieszyć, bo tak desperujesz… A potém zwracając się do mnie:
– Co tam dzieje się z tymi biednymi ludźmi?
O, nieznany i maluczki! iluż wielkich tego świata pozazdrościć-by mogło wielkości twéj duszy!…
III. Wazon aurykli
Znowu wracam do ciebie czarnooka i blada twarzyczko siostry mojéj. Zgasłaś wcześnie, a teraz, gdy po cmentarzu miejsc znikłych chodzę i słucham szeptu wspomnień dalekich, dalekich, nie mam do kogo powiedziéć: pamiętasz?
Pamiętam, że było to w dzień Nowego Roku. Byłyśmy bardzo wesołe, bo ubrano nas w nowe sukienki różowe, i przeciw zwyczajowi od zwierciadła nie odpędzano, gdyśmy przed niém przez dobry kwadrans wykręcały się i skakały jak frygi. Niewiele po południu, wraz z matką naszą siedziałyśmy przy śniadaniu, gdy nagle widelce z rąk nam wypadły, okrzyki zachwycenia z ust się wyrwały i… zerwałyśmy się z krzeseł naszych, biegnąc ku drzwiom, nakształt ptaków lecących ku słońcu. We drzwiach stanął nasz ojczym i, śmiejąc się, wzniósłnieco w górę sporéj wielkości cukrowy wazon aurykli. Wazon był z czekolady, kwiaty i liście z zabarwionego cukru, ale tak kunsztownie wykonane, że wtedy przynajmniéj przysiądz mogłybyśmy na naszę najpiękniejszą lalkę, albo najulubieńszą książkę, że były to aurykle prawdziwe, żywe, tylko co rozkwitłe. Ojczym nasz, to śliczne cacko postawił na stole, mówiąc: – Dla was dzieci na gwiazdkę!
Jakto, aurykle te do nas należéć miały! Nasza to więc własność! O, radości! Do śniadania nikt-by nas już napędzić nie zdołał, lecz nikt i nie napędzał. Babka nasza wróciła z kościoła, przyszło paru przyjaciół domu i wszyscy bawili się radością naszą. Z rąk do rąk podawałyśmy sobie śliczny wazonik, wąchałyśmy kwiaty cukrowe, szukałyśmy miejsca, na którém, według naszego zdania, wyglądać-by mogły najświetniéj. Koniecznie starałyśmy się o to, aby każdemu wchodzącemu do mieszkania, aurykle nasze odrazu rzucały się w oczy. W tym celu pomieściłyśmy je na stole, stojącym przed kanapą, z którego to miejsca sromotnie zdjąć nam je rozkazano. Dziwiłyśmy się bardzo gustowi starszych, którzy cukrowych kwiatów na najwidoczniejszém miejscu bawialnego pokoju nie tolerowali, ale posłuszne i nieco obrażone, zaniosłyśmy je do swojéj sypialni i postawiły na oknie, tuż przed stołem, przy którym odbywały się lekcye. Przepadając zaczekoladą, doświadczyłam wprawdzie parę razy żywéj pokusy ugryzienia malutkiego choćby kawałeczka z ładnie wyzębionego brzegu wazonika, ale wnet myśl tę odrzuciłam daleko, jako zawstydzającą, niemal świętokradzką. Klemunia, o trzy lata prawie ode mnie starsza, stawiając wazonik na oknie, rzekła:
– Jutro, kiedy przy lekcyi przyjdzie do téj obrzydliwéj syntaxy, będę sobie patrzała na te liliowe kwiatki!
W ciągu tego dnia wesołego usłyszałyśmy matkę naszę, zapytującą męża:
– Gdzie dostałeś taki ładny, cukrowy wazonik?
Ojczym nasz odpowiedział:
– U Kantlera.
Oddawna już to nazwisko nie było nam całkiem nieznane. Wyczytałyśmy je już nieraz na papierowych woreczkach i pudełkach, w których krewni i przyjaciele domu przynosili nam cukierki; widziałyśmy je także na szyldzie cukierni, znajdującéj się pod balkonem staréj i wysokiéj kamienicy, pod balkonem także bardzo zajmującym, bo podtrzymywanym przez dwie z kamienia wyrzeźbione syreny. Te syreny, jak wiadomo, wpół kobiety a wpół ryby, górną część ciała miały pomalowaną na różowo, a dolną na zielono. Na zgiętych ich ramionach wspierał się balkon z żelazném ogrodzeniem, a podbalkonem, wystawą z żywych i cukrowych kwiatów, z ciast i cukierków, jaśniała cukiernia Kantlera. Widziałyśmy więc już nieco i wprzódy o miejscu i człowieku, ale od czasu wazonika aurykli, miejsce i człowiek przybrały dla nas znaczenie pełne uroku, zaciekawiające, pociągające, prawie tajemnicze. O tém miejscu roiłyśmy sobie dziwne dziwy, wyobrażając sobie, że jest pełném najpiękniejszych wazonów z najpiękniejszemi kwiatami – i może jeszcze takich fontan cukrowych, jak te któreśmy parę razy oglądały z zachwyceniem, na wielkanocnych babach. Tylko, że te fontanny pewnie daleko wyższe, wyższe, aż pod sufit może wysokie. Dla twórcy naszego wazonika i tych innych cudownych rzeczy wyimaginowanych; czułyśmy żywą sympatyą, a jeszcze większą ochotę zobaczenia go kiedykolwiek. Jak on może wyglądać ten cukiernik? W ogólności, ludzi tego gatunku, do jakiego należą cukiernicy, widywałyśmy niewielu, i to zwiększało naszę ciekawość. I jeszcze owe syreny! Pójść pod ów balkon, przypatrzeć się tym syrenom, i choć raz wejść do cukierni Kantlera, stało się na pewien czas naszém marzeniem. Raz w czasie przejażdżki, zrobiłyśmy nieśmiałą propozycyę, czy nie można-by spełnić tych naszych chęci, ale towarzysząca nam starsza osoba odpowiedziała przecząco, dodając, że kobietom nie wypada wchodzić do cukierni. Dwie małe kobietki, wożone szybko odsyren i Kantlera zasmuciły się tém trochę, i potém już, wiedząc dobrze, czego się trzymać mają, nie kobiet, ale mężczyzn bliżéj znajomych zapytywały nieraz:
– Czy pan był kiedy u Kantlera?
Zresztą, wszystko to długo nie trwało. Przybyły nowe zabawki i nowe dla wyobraźni dziecięcych przedmioty zajęcia. Ale, przez czas jakiś, wazonik aurykli był pociechą naszą w niejedném trudném przejściu życia. Kiedy Klemunią syntaxa francuzka, a mnie kojugacye niemieckie – dwa przedmioty jednostajnie nas dławiące, bardzo już zmęczyły, podnosiłyśmy oczy na nasze liliowe kwiatki, i uśmiech prostował skurczone przez nudę linie naszych ust.
Przyszedł czas, z którym opinia prowincyonalnego miasta, po długich wahaniach się i zwłokach, uznała jednak tę wszechświatową prawdę, że do cukierni kobietom wchodzić wypada. Z innéj strony, dla mnie także przyszedł czas nieoglądania się na wszystkie opinie prowincjonalnego miasta. Wtedy poznałam Kantlera i ten jego przybytek, z którego na moje dziecięce lata biły strumienie uciech. Był to przybytek taki, do jakiego najsurowszéj nawet z westalek rzymskich wejść-by wypadało. Gospodarz jego wyglądał wcale inaczéj, niżeśmy to sobie w dziecięcych naszych rojeniach wyobrażały. Ojciec jego przybył tu niegdyś z Czech i ztąd brzmienie takie tego nazwiska; ale on sam urodził się w tém mieście, a firma jego, w czasie gdym z nią zabrała znajomość osobistą, liczyła lat czterdzieści. Sześćdziesiąt kilka lat życia i czterdzieści pracy, gęstą siwizną przysypały włosy, i w grube fałdy wygięły czoło tego twórcy cukrowych arcydzieł. Wysoki, gruby, ciężki, twarz miał głęboko śniadą, oczy nieco posępne, i łagodny, dobroduszny uśmiech pod siwiejącym ogromnym wąsem. Chodził powoli, ciężko i mówił zazwyczaj mało, rozgadując się tylko z tymi, którzy posiadali szczególne jego względy. Pomimo téj pozornéj ociężałości i małomówności gospodarza tego miejsca, wrzał w niém wielki ruch gospodarskiéj i przemysłowéj pracy. Gospodyni, dużo od męża swego młodsza a jakby umyślnie dla kontrastu z nim dobrana, bo o tyle cienka, ruchliwa i gadatliwa, o ile on był grubym, ciężkim i milczącym, krzątała się nieustannie po cukierni i tuż za nią znajdującém się swém mieszkaniu, sprzątając, czyszcząc, rozmawiając, opowiadając, zabierając z gośćmi blizką i nieraz serdeczną znajomość. Obcéj służby tam nie było, bo trzéj synowie gospodarstwa, pacholęta wysmukłe i z rumianemi twarzami, dopomagali rodzicom w cukierni i w kuchni, z któréj wciąż pod przewodnictwem gospodyni przynoszononajrozmaitsze i z wielkiém staraniem wykonywane wyroby. Gospodarz stał za bufetem i milczącemi giestami albo krótkiemi słowy dyrygował wszystkiém. Była cała jedna kategorya gości, któréj nie lubił, i gdy nikogo więcéj prócz jéj okazów nie było, zasiadał