Z pożogi. Eliza Orzeszkowa
starożytności grodzieńskich, dochodziły wszystkie gospodarskie rozmowy i gwary, dźwięki gam, wygrywanych na starym fortepianie przez małą córkę domu, a gdy urodził się syn jeszcze jeden, to płaczliwe krzyki tego niemowlęcia, na którego wspomnienie ojciec czynił ręką giest niedbały, a posępne swe oczy rozjaśniał na chwilę rodzajem tryumfującéj radości; matka zaś z uśmiechem szczęścia na chudéj i delikatnéj twarzy mawiała: – „Ot, jeszcze państwo zajmują się tymmalcem! Kłopot z nim tylko i nic więcéj! “ – Widać jednak było wyraźnie, że przyjście na świat tego Benjaminka wesoły promień rzuciło w nadeszły już wieczór ich życia.
Wszystko to było wielce patryarchalném, cnotliwém, wzorowem, ale trwać długo nie mogło. Zmieniają się czasy, obyczaje i potrzeby ludzkie. W mieście powstały dwie cukiernie, które daleko zręczniéj od téj, umiały zgromadzić i wabić prowincyonalną publiczność. Powstały inowacye różne, jako to: pokoiki osobne dla gry kartowéj, estrady, na których ukazywały się i popisywały sprowadzane z różnych stron szansonistki i t. d. Kantlera starzy znajomi jego zapytywali, dla czego choć w części nie stosuje się do nowych wymagań publiczności, ale on zacofanym był i z tym mianowicie kierunkiem ducha czasu pogodzić się nie mógł. Zapytywany, z groźnym marsem na wielkiém swém czole i posępniéjszem niż kiedy wejrzeniem, odpowiadał:
– Ja do tego, panie dobrodzieju, niezdatny, bo to jest z przeproszeniem, paskudztwo!
Żona z żywości charakteru aż spluwała, słysząc o tém wszystkiém i, machając swemi chudemi rękoma, wołała:
– Żebym ja na to w swoim domu pozwoliła… a niedoczekanie ich!
Uwzięli się, i nietylko, że nie urządzili pokoikówi estrady, ale jeszcze zdjęli z bufetu swego wódki i likiery. Kiedy wchodzący gość, mianowicie z kategoryi nielubianych, żądał wódki albo likieru, gospodarz, odrywając wzrok od gazety, grubym swym głosem odpowiadał krótko:
– Niéma wódki. Tu nie szynk, ale cukiernia…
Przed znajomymi i lubianymi tłómaczył się nieco obszerniéj.
– Dawniéj – powiadał – można było, czemu-by niemożna? Ale teraz – nie; cukierków nie jedzą, czekolady nie piją, tylko im wódki dawaj! A inny, panie dobrodzieju, to spije się jeszcze i legnie tu na kanapie, z przeproszeniem, jak świnia!
Widocznie, zepsucie czasu ciężyło mu na sercu i w niczém dopomagać mu nie chciał. Ale to zacofanie zakładowi na dobre nie wychodziło. Mijały czasem długie godziny, w których cukiernia była zupełnie pustą; paru starych emerytów flegmatycznie popychało kule bilardowe, ten i ów zaszedł i coś kupił; więcéj nic. Cisza i dochodzące z mieszkania gospodarzy głosy rodzinnego życia. Zaczynający dorastać chłopcy nic już prawie do roboty nie mieli; właściciel zakładu ze stoickim spokojem, po dniach całych za bufetem siedząc, czytywał gazety, żona jego wyrzekała, że niéma nad czém pracować, i że, gdyby tak… co innego obmyśléć. Obmyślili. Raz, kiedym z paru przyjaciół zaszła nie do cukierni, ale do prywatnego ich mieszkania, obwieścilinam oboje, że zwijają swój zakład, a za kapitalik uzbierany w ciągu kilkudziesięcioletniéj pracy, kupują dwa domy. Kapitalik ten niezupełnie im wystarczał, trochę więc groszy dopożyczyli i kupują te dwa domy, co to państwo wiedzą, na Piaskowéj ulicy, z weneckiemi oknami i dużym ogrodem. Najstarszego syna wysyłają na naukę do piwowara, dwaj młodsi terminować będą w największéj z miejskich piekarni; ten oto Benjaminek najmłodszy zostanie przy nich, bo córka w przeszłym już roku, dzięki Bogu, za mąż wyszła. Z pomocą krewnego swego ogrodnika, urządzą ogród swój w ten sposób, że im jakieś dochody przynosić będzie. Nad dochodem pracować jeszcze mogą. Dochodami z dwóch domów prędko dług zaciągnięty spłacą. Odpoczną sobie. Swobodnie odetchną pod własnym dachem, na własnym kęsie gruntu, który po ich śmierci przyda się synom, i, o jak jeszcze! przyda się pewnie, szczególniéj temu małemu Beniaminkowi, który teraz ma lat siedm, a którego ojciec najpewniéj już dorosłym nie zobaczy. Siedmdziesiątkę już przeszedł, matka pięćdziesiąt lat liczy sobie zaledwie, ale te lata w ciężkiéj pracy spędziła… Kto wié tedy, ile jeszcze wieku zostało. Ale ostatki życia spędzą sobie wygodnie i błogo, umrą spokojni o byt i wychowanie najmłodszego dziecka…
Cieszyli się tak, że chuda twarz kobiety oblała się prawie gorączkowym rumieńcem, a posępnezwykle źrenice starca, z pod opadających na powieki gęstych brwi siwych, jaśniały, zda się, odrodzoną młodością. Na krzesłach i stołkach leżały, do przenosin przygotowane, stosy świeżo upranéj, rozmarynem i miętą pachnącéj bielizny; na oknie, czystym szafirem barwił się bukiet bławatków; chłopcy, w białych fartuchach zwijali się około pakowania odzieży i sprzętów. Przenosiny! przenosiny z cukierni staruszki do własnych, nowych, zielonych ogrodem otoczonych domów! Stary, gruby, ciężki człowiek, w szarym surducie i ze śniadą twarzą, promieniejącą w téj chwili szczęściem, na tacy podawał nam lody. Nie prosiłyśmy o nie. Sam po raz ostatni chciał uczęstować gości, należących do kategoryi lubianych. Nie stąpał tak ciężko jak zwykle, owszem, przystąpił do nas prawie z podskokiem, i dziwnie giętkim, niemal fertycznym był ukłon grubéj jego postaci, gdy z najdobroduszniejszym ze swych uśmiechów, rzekł do nas: – Niech państwo będą łaskawi jeszcze raz pokosztować moich lodów… a może kiedy będę miał honor… może kiedy będę miał przyjemność… no, może tam kiedy przyjdziecie zobaczyć moje domki…
Znałam was dobrze domki stojące u brzegu cichéj Piaskowéj ulicy! Ładnie spoglądałyście na świat swemi dużemi weneckiemi oknami, i ładny, duży zielony ogród otaczał ściany wasze nie rozległe, lecz nowe jeszcze, jędrne i proste! Mijałamwas nieraz w dniach szczęścia i smutku, z radością w duszy, lub z raną piekącą w sercu, a zawsze uśmiechałyście się do mnie wiejącą od was świeżością i ciszą!
Po tym okropnym dniu grozy i nieszczęścia, gdzie się podziała rodzina Kantlerów? Rozsypka była ogólną; przez dni kilka ludzie szukali się wzajemnie, błądząc po zgliszczach, koszarach, piwnicach, na pustyni wśród tłumu wołając swoich. Nakoniec powiedziano mi, że rodzina, o którą się dopytuję, mieszka w swoim domu. Jakże to być mogło? Ulica Piaskowa spłonęła przecież od końca do końca. Jednak, było to prawdą; mieszkali w piwnicy swego domu. O szaréj godzinie, znalazłam ich siedzących na gruzach; ją, ze splecionemi dokoła kolan rękoma, spoglądąjącą na spalony ogród; jego, plecami opartym o piec sterczący z pokruszonych cegieł, z najmłodszym synem u boku. Spostrzegłszy mnie, ruchliwa zawsze kobiecina zerwała się z ziemi i chwyciwszy moję rękę, powiodła mnie do ogrodu. Widać, że ogród ten, który przed rokiem uprawiać zaczęła, stał się jéj namiętnością. Szła i biegła, stawała jak wryta i pochylała się ku ziemi, opowiadając, pokazując. Jak strumień gorący, słowa pośpieszne, łzami dławione, lały się z ust jéj. Te drzewa, które teraz pnie mają zczerniałe i gałęzie bez listka żadnego, były to grusze, jabłonie, śliwy. Tu miała przestrzeń, usianą sałatą i cukrowym grochem; tam rękoma własnemi zasadziła szereg malinowych krzaków; tu jeszcze rosły miesięczne poziomki, truskawki; tam był grunt, przygotowany na szparagarnią, a ówdzie maleńki ogródek, w którym mały Juliś (Benjaminek) kopał zagonki pod własne kwiatki i warzywa. Wszystko to już jéj dawało i nadal dawać miało pieniężne korzyści. Ale ona nie tych pieniędzy tylko żałuje. Rozkrzyżowała w powietrzu ramiona. – Jużem się ja do tego kawałka ziemi, jakby do rodzonego dziecka przywiązała. Każdą trawę tu znałam, do każdego krzaku w noc ciemną trafić-bym mogła… Myślałam, że tutaj wieku dokończę, a dziatki moje swoję dziatwę pod temi drzewami i na téj trawie kołysać będą… – Co dzieje się z ich synami? Dla czego tu nie są? Piekarnia, w któréj pracowali, z powierzchni ziemi zniknęła; tułają się chłopcy po zgliszczach, bezczynni, obdarci… Czemuż obdarci? Bo wszystka odzież rodziny, i te pachnące rozmarynem stosy bielizny, i wszystko, co mieli, co przez dziesiątki lat zgromadzali, spłonęło w tym ot, ogrodzie, wraz z tym ogrodem… – Grunt wam pozostał, na którym domy stały… – A dług nasz pani? a dług? a dług ten? Zmierzchało. W zapadającym