Sielanka nieróżowa. Eliza Orzeszkowa

Sielanka nieróżowa - Eliza Orzeszkowa


Скачать книгу
promieniem słońca, wybiegała wązka ścieżka, wydeptana i bielejąca śród trawy, i wspinała się po jednéj ze ścian jaru, kędy było coraz widniéj, aż ku domkowi z ogródkiem i płotkiem, oblewanemu już w pełni wszystkiemi światłościami rozjaskrawionych przedwieczornych obłoków. Małe okna domku tego, czy téj chatki, czerwone były jak rubiny, w których przegląda się płomię; płotek wydawał się ognistym wężem, a rosnące w ogródku dwie mizerne grusze trzęsły liśćmi, jak kroplami złotéj rosy. Naprzeciw, za przeciwległą, odginającą się w tył, ścianą jaru, na stoku wysokiéj góry, stało miasto rozległe, za którego murami, słońce skryło się już zupełnie. Ale u szczytów wież kościelnych, krzyże paliły się, jak lotne płomyki, wszystkie okna domowstw drżały złotem i purpurą, zieleń ogrodów kąpała się w falującém morzu światła, z kominów dymy ulatywały tysiącem wstęg różowych, sinych, srebrnych i płynęły ku górze, kędy w cichym spokoju słały się pod bladém niebem lekkie i świetne puchy obłoków.

      W chatce, wiszącéj u ściany jaru, nie było snadź nikogo, bo za rubinowemi okienkami panowała cisza zupełna. Nagle załopotały w powietrzu skrzydła; górą przeleciały gołębie i sznurem usiadły na dachu chaty. W téjże prawie chwili, na ścieżce, wiodącéj ku przedmieściu, zatętniał bieg szybki; Władek zziajany, z włosem rozwianym i roztwartą u piersi koszulą, przypadł do węgła chaty, wyciągnął w górę ramiona i, w mgnieniu oka z chyżością i zwinnością kocią, wdarłszy się na ścianę, stanął na dachu. Wtedy ukazała się téż biegnąca ścieżką Marcysia i, bez tchu prawie, z widoczną wprawą w tego rodzaju ćwiczenia, czepiając się wystających belek ściany i gałęzi rosnącego tuż młodego drzewka, poszła w ślady towarzysza. Po chwili stali oboje na dachu chaty i, szeroko, prędko oddychając, głośno śmiać się zaczęli.

      – Oto udało się! – zawołał Władek.

      – Udało się! – powtórzyła dziewczynka i, schyliwszy się, wzięła w obie dłonie różowego gołębia-przewodnika.

      – Dobry Lubuś! kochany Lubuś! – mówiła przerywanym jeszcze od zmęczenia głosem i całowała jedwabiste skrzydła i czupurną główkę ptaka.

      Władek tymczasem oddawał się praktyczniejszemu zajęciu. Otworzył klapę, zamykającą drewniany, o wązkiém okienku, rodzaj gołębnika, na-pół okrytego zielskiem i latoroślami, obrastającemi starą strzechę dachu, i poumieszczał w nim wszystkie z kolei, za Lubusiem przybyłe, gołębie. Skończywszy, zamknął klapę i usiadł.

      Dach był dość spadzisty, ale dzieci wygodnie siedziéć na nim mogły, bo starość wyłamała go w zagłębienia i wypukłości liczne. Plecami wsparci o mały gołębnik, nagie stopy oparły o giętkie płonki wierzbowe, które zasiał tam wiatr, nanoszący co roku warstwą piasku szczyt staréj chaty.

      – Ot i dobrze! – zaczął Władek – staréj w domu niéma, to i nic wiedziéć nie będzie o naszych dzisiejszych gościach… gdyby wiedziała, toby mnie, jak zawsze, męczyła: „a gdzie pieniądze, coś wziął za gołębie?” I oddać-bym musiał choć połowę… A tak, jutro sprzedam i nic nie oddam!…

      – A co ty z temi pieniędzmi zrobisz? – zapytała Marcysia.

      – Ot co? najem się i piwka sobie wypiję… takim zawsze głodny, że aż strach… Stara dziś kiełbasę jadła i piwo piła, a ja tylko, patrząc, ślinkę łykałem… taka już ona… mnie kawałek suchego chleba da i krupniku czarnego odrobinę, a sama i ze znajomymi swymi hula sobie!

      – Aj, zapomniałam! – zawołała nagle Marcysia.

      – Czegoś zapomniała?..

      Zamiast odpowiedzi, dziewczynka wyjęła z za koszuli dwa duże obwarzanki i, śmiejąc się na głos cały, pokazała je chłopcu.

      Wyciągnął po nie rękę.

      – Daj! – zawołał.

      – Czekaj! dam sama! ot masz!

      I oddała mu jeden z obwarzanków, a drugi chciwie do ust własnych poniosła.

      – Jezu! Marya! dobrze, że nie zgubiłam! – zawołała po chwili.

      – Aha! – odpowiedział Władek – mogłaś zgubić! leciałaś, jak waryatka!

      Dziewczynka pochyliła się i figlarnie mu w twarz spojrzała.

      – A co? – zapytała – smaczne?

      Władek skrzywił się.

      – Nie bardzo! – odrzekł – ale co robić! Kiedy taka już niedola nasza, to i suchy obwarzanek lepszy, niż nic! a zkąd ty to wzięłaś?

      Wyciągnęła palec w kierunku miasta.

      – Tam, na ulicy, jakaś pani dała mi trzy grosze, to i kupiłam…

      – Żebrałaś? – zapytał chłopak.

      – A jużci!

      – No, no! – mówił, wstrząsając głową – jakie te dziewczyny szczęśliwe! im zawsze prędzéj dadzą, niż nam… Mnie już dawno nikt nic dać nie chce…

      – Bo ty już wielki, a ja jeszcze mała.

      – Wielki! ot szczęście! to i więcéj jeść mi trzeba… a zkąd ja wezmę… Stryj ciągle gada, że do rzemiosła mię odda, ale obiecanka cacanka a głupiemu radość… I co mi tam zresztą rzemieślnikiem być? ot żeby tak panem sobie zostać, to co innego…

      Marcysia nic nie odpowiedziała. Gryzła obwarzanek, a po chwili wyciągnęła palec w kierunku jednego z mniejszych domów miejskich i zawołała:

      – O! widzisz! to dom pana ogrodnika, który ciebie przeszłego roku do kopania najmował. Ot tam to ślicznie! aj! jak ślicznie!

      – A ślicznie! – potwierdził Władek – bo ogrodniczysko strasznie bogate! jak ja będę bogatym, to sobie ten dom kupię.

      A po chwili dodał:

      – Z tobą ożenię się i będziemy tam sobie razem mieszkać!…

      Dziewczynka uśmiechnęła się.

      – O, to dobrze będzie! – rzekła i poważniéj zapytała:

      – A zkąd ty, Władek, weźmiesz bogactwo?

      Władek zamyślił się, a potém odpowiedział:

      – Albo ja wiem zkąd? ale, że zkądciś wziąć muszę, to muszę. Tak mi już zbrzydło to psie życie… że aż…

      Splunął, a potém prawił daléj:

      – Bo czy sprawiedliwie na świecie? jeden ma wszystkiego po uszy, a drugi nic… jeden paniczem sobie jest, nie wiadomo za co, a drugi takim ot obdartusem, jak ja… także niewiadomo za co! Ciotka wymawia ciągle, że tylko karmić mię musi, a nic ze mnie nie ma? Ciekawym, co ona ze mnie może miéć? W przeszłym roku kopałem po ogrodach i zielsko taczkami woziłem, to i cóż? czy lepsza dla mnie była? gdzie tam! jeszcze, pod jesień jakoś, ojciec przywlókł się do chaty i wybił mnie… Ot dobrze tobie, że ojca nie masz… bił-by…

      Marcysi usta zadrżały jakby do płaczu.

      – Matka bije… – szepnęła.

      – Ej, to tylko czasem, jak upije się! – pocieszał Władek – a jak trzeźwa, to całuje, piosenek uczy i bajki gada… mnie nigdy nikt dobrego słowa nie powié… Aj nędza!.. Ot tak czasem człowiek ze zgryzoty rzucił-by się w tę sadzawkę…

      – Aj, aj! – przeraźliwie krzyknęła Marcysia.

      Władek spójrzał na nią ze zdziwieniem.

      – Czego wrzeszczysz? – zapytał.

      – Tak przelękłam się! – skarżyła się dziewczynka – żebyś ty rzucił się w sadzawkę, tobyś utonął i umarł.

      – No,


Скачать книгу