Sielanka nieróżowa. Eliza Orzeszkowa
ja ciebie nigdy nie opuszczę… aż do śmierci… tak mi Panie Boże dopomóż…
Łagodnym ruchem powiódł dłonią po ognistych jéj włosach, a potém wyciągnął się leniwie, obie ręce za głowę założył, i twarzą zwrócony ku obłokom, wlepił błyszczący wzrok w jeden punkt nieba. Szare oczy jego, ocienione płowemi brwiami, miały w téj chwili wyraz wcale niedziecinny. Odbijało się w nich marzenie jakieś niespokojne i namiętne. Po ściągłéj, chudéj twarzy przelatywały drgnienia i uśmiechy. Marcysia, pochylona nad nim, z twarzą opartą na dłoni, kołysała się z lekka i głęboko nad czémś myślała.
– Władek! – ozwała się z cicha po chwili.
– A co? – zapytał.
– Ja tobie jutro znów obwarzanek przyniosę, a może bułkę.
– Wyżebrzesz znów?
– Aha!
– Dobrze! przynieś! a może i papieroska gdzie znów znajdziesz, to przynieś, a ja jak gołębie sprzedam, kupię dla ciebie dwa cukierki.
– Aj, aj! cukierki! – zawołała i cała twarz jéj stanęła w promieniach niewymownéj radości.
– Władek – szepnęła znowu.
– A co?
– Ja jutro pójdę do jaru, fartuszek berberysu nazbieram i na mieście go sprzedam… czy ty pomożesz mi zbierać berberys?
– A czemu nie? pomogę.
– Jak sprzedam, to pieniądze ci oddam, kupisz sobie ładną chusteczkę na szyję.
– Ot chusteczkę! nie chusteczkę, ale haczyki do wędki! pójdziem do rzeki ryby łowić! dobrze?
Klasnęła w ręce.
– Aj, dobrze! dobrze!
Umilkli i wyprostowali się, bo w pobliżu dały się słyszéć stąpania.
Słońce zaszło już całkiem. Na wieżach kościelnych pogasły płomienne krzyże, okna domów miejskich zczerniały, w dole, u stóp wysokiéj ściany jaru z przyczepioną do niéj chatą, na któréj dachu siedziało dwoje dzieci, czarno już było zupełnie, a wśród czarności téj drżały ciche szumy, cichsze jeszcze pluskania. W chłodną tę zapadlinę zalatywał już wiatr nocny i chwiejącemi się gałęźmi wierzb mącił śpiącą wodę. Na ścieżce, od przedmieścia wiodącéj, ukazała się w zmierzchu postać kobieca, nizka, gruba, wielką chustą okryta i ciężkiemi krokami zbliżała się ku chacie.
– Stara już idzie! – szepnął Władek – zaraz zawoła mnie… idź ty już sobie, Marcysiu, bo jak zobaczy nas na dachu, domyśli się zaraz, żeśmy gołębia przywiedli!
– Dobranoc! – szepnęła Marcysia.
– Dobranoc!
Zarzuciła mu na szyję ramiona i pocałowali się.
W chwilę potém, młode drzewko rosnące, przy ścianie chaty, zaszeleściło i zachwiało się; Marcysia zsunęła się z niego cicho, lekko jak cień, chyłkiem pomknęła pod nizkim płotkiem i, okrążając zdala kobietę, idącą ścieżką, niepostrzeżona przez nią, zbiegła z pochyłości jaru i wolniéj już dążyć zaczęła ku tłoczącym się tłumnie nad brzegiem rzeki domom i domkom przedmieścia. Idąc, poważnie skrzyżowała ramiona i najdonośniéj, jak mogła, śpiewać zaczęła:
„Pod drzewem, przy drodze,
Spało sierot dwoje,
Drzewo się złamało,
Zabiło oboje, za-bi-ło oboje!”
Dziecinny głosik jéj, podobny do srebrnego dzwonka, wzbijał się w górę i dolatywał ku chacie, któréj drzwi stara kobieta otwierała ze zgrzytem i stukiem.
– Władek! – krzyknęła, obracając klucz w zamku.
Chłopiec leżący na dachu milczał.
– Władek! – podnosząc głowę i starając się spojrzéć na dach, powtórzyła kobieta – chodziłeś dziś na gołębie, czy nie?
Władek milczał.
– Niéma go tam, czy co? – mruczała stara – pewno nic dziś nie upolował i chowa się teraz przede mną, albo może i po ulicach włóczy się… nicpoń… ulicznik… łotr jakiś…
Z ostatniemi wyrazami weszła do chaty i ze stukiem drzwi za sobą na klucz zamknęła.
– Nocuj-że sobie na podwórzu, kiedyś taki…
W téj saméj chwili, z dołu i zmroku doleciał znowu cieniutki, lecz donośny i czysty głos, śpiewającéj Marcysi:
„Oboje zabiło,
Oj, dobrze zrobiło,
Żadne nie zostało,
By z żalu płakało, by z żalu pła-ka-ło.
Władek z podniesioną głową i wytężoném uchem słuchał, a gdy srebrny głosik zamilkł w oddaleniu rzekł:
– Oto śpiéwa! aż dusza rośnie!
Z zarzecznego przedmieścia, z pomiędzy labiryntu domków i płotków, wychodziła czasem na miasto kobieta, nędznie ubrana, dość młoda jeszcze i ładna snadź niegdyś, lecz teraz ze zniszczoną, wyżółkłą, zbolałą twarzą. Chód jéj i ruchy były czasem zgrabne i pewnym nawet wdziękiem nacechowane, najczęściéj jednak bezładne i chwiejne. Mieszkanki przedmieścia, gdy spotykały ją, idącą krokiem takim chwiejnym, z ckliwym bo bezmyślnym uśmiechem na ustach, a gorączkowym ogniem w czarném, piękném snadź niegdyś oku, mawiały:
– Ot i znowu Elżbietka nasza dogodziła sobie!
– Upiła się! – dodawały inne i, śmiejąc się, wołały:
– Elżbietko! hej, Elżbietko! hulasz dziś sobie po świecie, a gdzie twoja Marcysia?
Czasem kobieta wstrząsnęła żałośnie głową i odpowiadała:
– O Bożeż, mój Boże! gdzie ona? alboż nie wiecie? nieboractwo tuła się po ulicach! Biedna dziecina moja, biedny mój robaczek maleńki…
I zaczynała na głos szlochać.
Nierzadko przecież wzmianka o córce, zamiast rozczulenia, wywoływała w niéj gniew. Wtedy odkrzykiwała sąsiadkom:
– A licho ją wié, tę włóczęgę, gdzie ona włóczy się od rana do nocy! Na sznurku w chacie nie utrzymasz! Oj, żebym ja była dziewczyny téj…
Resztę dopowiadała niezrozumiałém, bełkotliwém mruczeniem i wchodziła do jednego z szynków, które wystawami butelek, błyszczących różnobarwnemi płyny, znaczyły każde załamywanie się podrzędnych ulic miasta.
Stan taki nie był przecież u Elżbietki zwykłym i ciągłym. Miewała ona niekiedy tygodnie i miesiące trzeźwości i pracowitości, podczas których posługiwała osobom, nie dość zamożnym, aby módz utrzymywać stałą służącą. Zamiatała mieszkania, myła podłogi, paliła w piecach, nosiła wodę, czasem nawet prała i szyła, a wszystkie czynności te spełniała z wielką wprawą, ochotą i zręcznością. Dla przymiotów tych, jak téż może dla szczególnego wyrazu jéj twarzy, bo w czarnych oczach jéj leżał na dnie przepaścisty smutek, a w uśmiechu wywiędłych ust była miękka rzewność, lubiono ją powszechnie i ubiegano się o jéj usługi. Niektórzy namawiali ją, aby przyjęła gdziekolwiek służbę stałą. Słysząc to, Elżbietka, spuszczała powieki i z cicha mówiła:
– Kiedyś… służyłam po domach i… było mi nieźle… ale teraz!… co to już o tém i mówić!
Zamiatając, albo ścieląc łóżka, patrzała w ziemię, a na żółtém czole