Menażeria ludzka. Gabriela Zapolska

Menażeria ludzka - Gabriela Zapolska


Скачать книгу
Jedz tylko! Proszę cię!

      Krzątała się koło niego, podsuwając mu cukier, masło, śmietankę.

      On – nawet nie zważał na tę usłużność, snadź16 przyzwyczajony do tej troskliwości i niewolniczej czci, jaką go zwykle otaczała.

      Jadł powoli, nie spiesząc się, odsuwając z daleka talerz z gracją i manierami aktorki, o której gazety piszą ciągle, że jest „dystyngowana”. Wreszcie zapytał, nie podnosząc głowy:

      – A ty?

      – O, ja mam co innego – odpowiedziała kobieta.

      Nastała znów chwila milczenia.

      Jakże chętnie pragnęła żoncia zacząć jaką dłuższą z swym koteczkiem rozmowę.

      Lecz o czym – o czym ona mówić mogła, pogrążona cała w drobnych kłopotach swego nędznego gospodarstwa, pomiędzy imbrykiem melisy a wiązką rzodkiewki? Instynktem zgadywała, że podobne przedmioty nie są odpowiednie dla jej eleganckiego koteczka, który w tej chwili tak delikatnie, tak ślicznie mieszał łyżką herbatę.

      I w głowie tej kobiety powstała myśl bardzo zuchwała.

      Gdyby tak koteczek zechciał dziś cały wieczór poświęcić dla niej, dla niej wyłącznie pozostać w domu!

      Gorąco jej biło do głowy na samą tę myśl… jakże to byłby miły dla niej wieczór! Jakże jej szczęście byłoby zupełne!…

      Ma wprawdzie liczyć brudną bieliznę, ale może to odłożyć do jutra…

      Siedzi więc pochylona nad swoją filiżanką i w biednej głowie szuka zawzięcie sposobu, aby stać się miłą, rozmowną.

      Wzrok jej pada na leżący na ziemi „Kurierek”.

      – Co tam w „Kurierku”? – zapytuje niepewnym głosem.

      – Przeczytasz sama – odpowiedział mąż. I znów nastaje milczenie.

      Kobieta prawie rozpaczliwie wodzi wzrokiem dokoła.

      Tak mają mało spójni moralnej, że wszystkie jej wysiłki pozostają bez skutku. Wreszcie on wstaje, ociera starannie wąsy i raz jeszcze podchodzi do lustra.

      Ona wie dobrze, co to znaczy.

      Za chwilę koteczek wyjdzie, a ona zostanie sama! Na cały wieczór, na długi, smutny wieczór.

      Zapewne – jest do tego przyzwyczajona, ale dziś szczególnie jej smutno. Wszak to dziś rocznica ich ślubu…

      On o tym zapomniał zupełnie…

      Lecz ona nie zapomniała i chce mu to powiedzieć, wszak dzień taki to prawie uroczyste święto… Lecz on wziął już kapelusz i elegancką laseczkę, teraz naciąga rękawiczki, pogwizdując lekko. Żona zbliża się ku niemu, przełykając z trudnością ślinę.

      – Wychodzisz? – pyta, patrząc mu błagalnie w oczy, jak pies świeżo obity.

      – Naturalnie!…

      Ona przestępuje z nogi na nogę, ręce jej machinalnie wyciągają bryty szlafroka.

      – Zostań w domu – prosi cichutko.

      On odwraca ze zdziwieniem głowę.

      – Po co?

      Tym jednym pytaniem przybija ją do miejsca.

      Tak! Prawda! Po co?

      Taki strojny, mądry, piękny mężczyzna ma siedzieć w tych trzech klatkach, których okna wychodzą na odludną ulicę…

      Ona – ach! Ona to co innego!

      Pragnie go jednak zatrzymać choćby chwilkę jeszcze.

      – A… co chcesz jutro na obiad? – pyta śpiesznie, wciskając głowę między ramiona.

      – A!… co chcesz, byle tanie – odpowiada koteczek, otwierając drzwi do przedpokoju – najlepiej barszczyk, bo może późno wrócę…

      Ona już nic nie odpowiada, tylko stoi na środku pokoju, smutna, zgnębiona – ujawniając w ostatnich blaskach zachodzącego słońca swą nędzę opuszczonej i oszukiwanej kobiety.

      Nagle – porywa się i biegnie do okna.

      On – będzie przechodził przez dziedziniec, zobaczy go jeszcze, może się uśmiechnie do niej, głowę odwróci…

      – Nie!

      Przeszedł przez dziedziniec pewnym i śmiałym krokiem, wywijając laseczką i pogwizdując lekko.

      Dwie dziewczyny stojące koło pompy obejrzały się za nim ze znaczącym uśmiechem. Zniknął w ciemnej bramie, nie myśląc wcale o tym, że na drugim piętrze spoza białych pocerowanych firanek śledzą go oczy pełne łez i miłości, biedne oczy schorowanej kobiety, a zżółkłe i spieczone usta szepczą z dumą i niewysłowionym uczuciem:

      – Koteczek! Koteczek!

      Siedziała tak w oknie z pół godziny. Była to jedyna chwila dnia, w której oddawała się próżnowaniu.

      Wciągała zgniłe powietrze podwórka pełnymi piersiami i wpatrywała się w szmat nieba, który zarysował się ostro pomiędzy szczytami dachów.

      W trakcie tego robiła myślą rachunek wydatków dnia całego i układała budżet na dzień następny.

      A wszystkie jej myśli kręciły się tylko około jednego punktu.

      Punktem tym był naturalnie… koteczek.

      Od pierwszej chwili poznania rosły ten blondyn zaimponował jej i oczarował jej dziewiczą istotę.

      Gdy się oświadczył o nią, a właściwie o jej skromny posążek, nie mogła szczęściu swemu dać wiary.

      Gdy odchodziła od ołtarza, już patrzyła na niego tym pokornym, błagającym wzrokiem, jak pies, którego po raz pierwszy na łańcuchu prowadzą.

      Oddała mu się z pokorą i wdzięcznością, kryjąc rumieniec w dłoniach i szepcząc: „Kto się w opiekę”.

      On – wspaniale, jak dobry książę z bajki, przyjął klejnot jej dziewictwa i pięć tysięcy rubli, które jako sierota złożone miała w kasie oszczędności.

      Od tej chwili Józia o pieniądzach tych nie wiedziała nic.

      Należały do niego, rozporządzał nimi według upodobania.

      Ona welon oblubienicy zamieniła na fartuch ceratowy i rozpoczęła swą domową krzątaninę. Powoli on oddalał się coraz więcej z domu – wracał późno w noc, często podpity, włócząc na drugi dzień po kątach mieszkania ten „katzenjammer”, w zamiejskich knajpach nabyty. Ona kochała go ciągle tym psim przywiązaniem kobiety, dla której pierwszy mężczyzna chwytający ją w objęcia jest zarazem jedynym przedmiotem uwielbienia.

      Koteczek nie miał błędów, koteczek był najlepszym, najmilszym, najpiękniejszym… Dzień, w którym koteczek kładł nowy garnitur, był dniem prawdziwego święta.

      Wzruszona, zarumieniona, drżąca okrążała go w kółko, patrząc na niego z podziwem. Jakże piękny i jak zgrabny był jej koteczek!… Ona sama, mój Boże!… ona nie potrzebowała się stroić. Ot, byle co na siebie włożyć. Zresztą nigdzie przecież nie wychodziła z koteczkiem, nigdy – gdzież znowu!… Zawsze jej coś do stroju brakowało. To kapelusza, to bucika, to znów rękawiczki. I tak dzień za dniem schodził. Zresztą nie miała czasu ani zdrowia. Ciągle stękała, chorując już od lat czterech, zaraz po urodzeniu nieżywej dziewczynki. Doktor mówił, że to anemia, ale ona nawet w części nie powiedziała doktorowi, co i gdzie ją boli. Po co? Lekarstwa drogie, a ledwo koniec z końcem ściągnąć można…

      Wprawdzie


Скачать книгу

<p>16</p>

snadź (daw.) – widocznie. [przypis edytorski]